Autor tekstu i Jerzy Szczakiel
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Opowiadał z pasją o długim skoku, z uśmiechem na twarzy o ogrzewaniu za złoty medal, no i z radością w oczach, kiedy mówił o swej małżonce. Jerzy Szczakiel pozostawił po sobie masę wspaniałych wspomnień i niecodziennych historii.

Najpierw czytałem o Mistrzu w gazetach, potem zacząłem podziwiać wyścigi na YouTube i opowiadać o nim na rozmowie o pracę, będąc przepytywany na castingu do kanału nsport w 2006 roku. Aż wreszcie przedstawiłem się telefonując o wyznaczonej porze siedem lat później. – Proszę zadzwonić po 17-tej, bo teraz muszę coś zrobić koło domu – powiedział Jerzy Szczakiel w połowie 2013 roku, kiedy chciałem zrobić reportaż na 40. lecie wygranej w Chorzowie.

Kolejny telefon zakończył się sukcesem i byliśmy umówieni na nagranie w Grudzicach. Ciepłe powitanie, lekkie onieśmielenie i pierwsze słowa Mistrza – to wszystko zostanie w głowie na zawsze. – U was tam w Krośnie jeździł taki Piechaczek z Opola. Uczyłem go trochę zanim odszedł z Kolejarza – zagaił wtedy pierwszy polski mistrz świata. Na dzień dobry takie słowa pana Jerzego od razu skruszyły wszelkie lody. Mistrz był przygotowany, chętny do rozmowy, częstował opowiastkami i nie tylko on. – Jak mąż startował w wyścigu, to zawsze zakrywałam się gazetą, bo nie chciałam tego widzieć. Dopiero jak wyjeżdżali na prostą patrzyłam na tor, bo bardzo się stresowałam – opowiadała siedem lat temu pani Stefania. Zapatrzona w męża i on w małżonkę też. Tak naturalnie i prawdziwie.

Mistrz pokazywał album z fotografiami i artykułami, w którym były prawdziwe perełki. Miał też puchar i różne nagrody, które otrzymał przez lata niedługiej, ale bogatej kariery. – Dzięki złotemu medalowi mogłem wykończyć dom, bo przeznaczyłem pieniądze na ogrzewanie. Dostałem dużo gratulacji od wielu ważnych osób w tamtej Polsce. A siłę wtedy w rękach miałem, bo w domu zawsze było dobre jedzonko  – podkreślał triumfator z 1973 roku.

Jerzy Szczakiel dokładnie analizował jaki skok miał wówczas faworyzowany Mauger i doskonale wiedział, że właściwie nikt na niego nie stawiał. Przed finałem poszedł na drzemkę i niewiele brakło, by spóźnił się na najważniejszy start w swojej karierze. Skromny, prawdziwy, mistrzowski. Za każdym kolejnym razem, kiedy się widywaliśmy, był rozbrajająco naturalny. Czy to w hotelowych kuluarach w Gorzowie, czy na żużlowym stadionie podczas napompowanego turnieju, czy na warszawskiej gali rozdania Szczakieli, czyli nagród dla bohaterów sezonu nazwanych Mistrza imieniem. Takiego Jerzego Szczakiela zapamiętam na zawsze. Cześć Jego pamięci.

Gabriel Waliszko, GABSLIVE