Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Edward Jancarz, „Eda” dla najbliższych, „Eddy” dla większości kibiców. Postać tyleż legendarna, co tragiczna. Dla nas pozostanie wielkim żużlowcem, zamordowanym w swoim domu przez drugą żonę. Godziny spędzone nad zapisami rozmów, publikacji, nagrań filmowych, pozwalają mi nie powielać obowiązującego scenariusza życia „Eddy’ego”. Jego historia przypomina bardzo Robina Williamsa, znakomitego aktora, uważanego ze względu na przebieg kariery za komediowego. Jaki był ten prawdziwy Edward Jancarz? Nie wiem. Spotkałem go może dwa razy raptem, myślę jednak, że z lawiny materiałów wyłania się obraz człowieka samotnego.

W tej opowieści spróbuję zająć się Jancarzem człowiekiem, nie zaś żużlowcem. Jaki był, co lubił, jak reagował? Jego siostra, Grażyna Wilk, kilka lat temu, w bardzo osobistej rozmowie z Sandrą Rakiej, tak wspominała brata:

– Przede wszystkim Edward był bardzo opiekuńczym bratem. Ze swoich wyjazdów zawsze przywoził mi jakąś pamiątkę. Gdy wracał z zawodów, a ja już spałam, to i tak mnie budził. Musiał powiedzieć, jak mu poszło i wręczyć mi jakiś drobiazg.  Pamiętam, że kiedyś przywiózł mi z Australii wielką maskotkę – misia koalę. Nakręcał się i wchodził po drzewie. Strasznie się cieszyłam, bo w Polsce takich rzeczy nie było. Gdy sobie coś upatrzyłam, to zazwyczaj to od niego dostawałam. Często mówił po prostu „idź sobie siostro, kup”. Tłumaczyłam mu, że będę się krępować, nosząc lepsze ciuchy od koleżanek, ale on upierał się, że mam ładnie wyglądać. Gdy Edward przyjeżdżał do domu, to zanim jeszcze wyszedł z auta, od razu przybiegały wszystkie dzieciaki. On z Anglii przywoził pełny samochód zielonych, miętowych gum do żucia. Takich w Polsce w ogóle nie było, pamiętam ich charakterystyczny, mocny smak. Edward rozdawał więc je wszystkim dzieciom, a kilka zostawiał dla mnie. Jego powrotów z Anglii oczekiwali również moi koledzy z klasy, bo wtedy ja przynosiłam te gumy do szkoły i rozdawałam rówieśnikom. Generalnie zawsze mówił tylko o żużlu. Zdarzało się, że opowiedział jakiś dowcip, ale nie trwało to więcej niż dziesięć minut. Później pokręcił się chwilę po domu, nie wytrzymywał i wracał na stadion. W domu rozmawiało się tylko o żużlu. Żadna inna dyscyplina go nie interesowała. Nawet nie przygotowywał się biegając czy ćwicząc. Oczywiście kiedyś kupił sobie ciężarki i trochę się gimnastykował, ale to, co się liczyło to tylko żużel. Nie uznawał innych sportów, nie kibicował piłkarzom czy siatkarzom. Do domu wpadał jak po ogień! Przyjechał, zjadł obiad i z powrotem na żużel. Gdy zostawał na dłużej, to było to dla nas święto. Nasza mama nie mogła przychodzić na zawody. Po prostu przynosiła strasznego pecha. Za każdym razem, gdy ona oglądała Edwarda na stadionie, to on wtedy musiał mieć jakiś wypadek. Dlatego mama zostawała w domu, a ja mogłam kibicować na żywo. Raz przewiózł mnie na żużlówce. Strasznie się wtedy bałam, ale on posadził mnie na motorze i kazał go mocno objąć. Uspokajał mnie, że na pewno nic się nie stanie, że będzie fajnie. Kiedyś kupił mi psa. Żadnego rasowego, tylko normalnego kundla. Powiedział mi, że mam z nim wszędzie chodzić, bo on mnie będzie bronił. Edek bał się, żeby nikt mnie nie zaczepiał, a pies faktycznie siedział zawsze koło mnie.

Popularność doskwierała Jancarzowi. Pani Grażyna mówiła wówczas: – Nigdy nie było problemu, gdy na meczu ktoś go poprosił o autograf. Wtedy rozdawał podpisy bez problemu, pozował do zdjęć. Jednak, gdy był rozpoznawany na ulicy, to się męczył. Mówił, iż go trochę denerwuje to, że każdy go zna. Mój brat był osobą raczej skrytą. Rzadko zdarzało się, żeby żartował. Zwierzał się tylko naprawdę dobrym kolegom. Był natomiast strasznie uparty. Gdy zaczynał coś robić i mu to nie wychodziło, to zostawił to na chwilę, ale zaraz wracał i próbował jeszcze raz. Nawet, gdy nie mógł rozpalić grilla, to zniechęcał się na moment, ale później próbował tak długo, aż w końcu mu się udało. Zdarzało się, szczególnie przed ważnymi zawodami, że miewał bezsenne noce. Gdy rywalizował o jakieś mistrzostwo, to przeżywał tak mocno, że nie mógł spać. Jeżeli udało mu się zmrużyć oczy nad samym ranem, to wszyscy musieliśmy chodzić na palcach, żeby go nie obudzić. Bardzo się wtedy stresował. Gdy tylko miał możliwość, to w niedzielę przed meczem chodził do kościoła. Pamiętam nawet, że przed każdym biegiem, zanim wyjechał na tor, musiał się przeżegnać. Bardzo się załamał po upadku w towarzyskim meczu z Włochami. Zakończył karierę z przymusu. Próbował jeszcze działać w sporcie. Został trenerem w Krośnie. Jednak wszystko co robił, miało na celu to, żeby wrócić na motor. Pragnął tego całym sercem, bo żużel był jego życiem.

Z tego szczerego wyznania młodszej siostry wyłania się obraz człowieka samotnego, wyizolowanego. Człowieka, któremu popularność mocno doskwiera, a który niechętnie dopuszcza do siebie kogokolwiek. Jancarz rozumiał swój sukces i uwielbienie tłumów. Najchętniej jednak ograniczyłby wyrazy sympatii do stadionu. Poza nim pragnął być anonimowy, ale to nie było możliwe. Gdy brakło pasji, miejsca w którym ukrywał się przed ludźmi, coś w nim pękło. Korzystał z przywilejów gwiazdy, jednak w sposób mało chwalebny. Będąc zaś introwertykiem, gdy nie działały hamulce, przez nadużywanie alkoholu, eksplodował. Skumulowane, duszone w sobie emocje wybuchały z ogromną siłą. Stawał się agresywny, a stres, wyobcowanie znajdowały wreszcie ujście. Stąd dwa, tak różne, oblicza „Edy”.

Za pieniądze zarobione na startach w angielskiej lidze żużlowej na początku lat 80. Jancarz wraz z architektem Jerzym Kaszycą wybudował dwurodzinny dom przy ul. Chodkiewicza. Po zakończeniu kariery sportowej utrzymywał się ze skromnej renty. Planował sprzedać dom i kupić mieszkanie. Nie zdążył. Dziś w domu mieszka siostra żużlowca Alina Sztendig z rodziną. W willi zamieszkiwała też matka żużlowca, pani Bronisława, która zmarła niedawno. W największym pokoju, salonie, swoje rzeczy przechowuje druga siostra Edwarda. Nie chce tu mieszkać, bo się o coś pokłócili.

Jancarz zmarł wieczorem, 11 stycznia 1992 r., w wyniku ran zadanych mu przez żonę Katarzynę. Najbliższe godziny mieli spędzić na balu mistrzów sportu w hotelu Mieszko. Były żużlowiec upił się jednak, co bardzo zdenerwowało jego żonę. Podczas kłótni na korytarzu uderzyła go kilka razy nożem. Katarzynę sąd skazał na dziewięć lat więzienia. Z Krzywańca wyszła po odbyciu połowy kary, za dobre sprawowanie. Teraz mieszka na Zawarciu, prowadzi zakład krawiecki. Na wniosek rodziny Jancarza sąd pozbawił Katarzynę prawa do dziedziczenia spadku po mężu.

Gorzowianin szybko wjechał w wielki świat czarnego sportu. Już w czwartym sezonie startów został brązowym medalistą indywidualnych mistrzostw świata. Tytuły światowych gazet, relacjonujące finał w Goeteborgu z 1968 r. mówią wiele: ,,Polska sensacja na Ullevi!”, ,,Talent, jakiego jeszcze nie było”. Tak rodziła się legenda. Ta na torze. Był coraz bardziej rozpoznawalny. Pod koniec lat 70-tych doszła popularność w Wielkiej Brytanii, gdyż ,,Eddy” punktował też dla londyńskiego Wimbledonu. Zyskał tam szacunek i słynny przydomek. Anglicy poznali się na marce ,,Jancarz”, do której dochodził latami. Bo nie tylko wygrywał, ale godzinami grzebał w motocyklu. Za tę solidność Brytyjczycy nieźle płacili. Funtami, twardą walutą, która w komunistycznej Polsce gwarantowała dostatnie życie. Dzięki temu dorobił się między innymi mercedesa i okazałego domu w rodzinnym mieście. W 1984 r. przygoda gorzowianina z żużlem powoli dobiegała końca. Miał na karku 38 lat, ale wciąż był w światowej czołówce. Niestety, los bywa okrutny. 9 sierpnia, kilka dni przed finałem DMŚ, podczas test-meczu z Włochami doszło do groźnego karambolu. Silny wstrząs mózgu, pęknięta podstawa czaszki, duży krwiak w głowie i złamana łopatka. Obrażenia były poważne, ale po wielomiesięcznej rehabilitacji zawodnik wrócił na tor. Czuł jednak, że pora rozstać się z motocyklem.

Po zakończeniu kariery miał dużo czasu, mieli go też dla niego inni. Życie towarzyskie nie patrzy na zegarek. W 1988 r. rozstał się z żoną Haliną, która cztery lata wcześniej, po wspomnianym wypadku, wiernie trwała przy nim i czuwała, aż wyzdrowieje. Przez lata była odporna na uciążliwe życie sportowca tej klasy. Potem, również po rozwodzie, próbowała wyrwać go z nałogu. W końcu nie wytrzymała nowego trybu życia ,,Eddy’ego”, w którym kieliszek i koledzy bez reputacji odgrywali coraz większą rolę. Cierpliwość ma przecież swoje granice. Jeszcze w Krośnie, wedle relacji Krystiana Endricha, ówcześnie podopiecznego Jancarza, miał się pilnować i być surowym wobec zawodników, szczególnie pod względem pedanterii w przygotowaniu i punktualności. Gdy któryś zaspał, a większość drużyny mieszkała w tym samym hotelu, sprowadzona z różnych zakątków Polski, Jancarz po prostu przychodził i bezceremonialnie ściągał z delikwenta kołdrę, rzucając lakoniczne: – Myślisz, że ja, mistrz świata, będę ci herbatę parzył?

Potem, w rodzinnym Gorzowie, wstydził się, gdy któryś z byłych podopiecznych spotykał go brudnego i pijanego. Odwracał głowę, udawał, że nie poznaje. Był świadom nieuchronności swego losu, ale nie dopuszczał do siebie myśli, że rzeczywiście ma problem z alkoholem. Opowiadał banały, gdy najbliżsi próbowali skierować go na przymusowe leczenie. Twierdził, że od jutra może nie pić. Nie przyznawał się przed sobą do problemu, a wielki mistrz miał swoje przywileje. Milicja oddawała prawo jazdy zabrane za jazdę na podwójnym gazie, komisja alkoholowa odraczała postępowanie, a „Eddy” wychodził z posiedzenia i szedł się napić. Nikt wtedy nie pomógł Jancarzowi. Ci, którzy dziś twierdzą inaczej, jedynie grali na alibi. „Pomagając” zaś, jak z tym prawem jazdy, tylko przyczyniali się do upadku mistrza. Nikt nie umiał nim wstrząsnąć. Nikt nie potrafił wziąć spraw Jancarza w swoje ręce i doprowadzić do końca. Sam „Eda” nie był już wówczas w stanie ogarnąć swego życia.

Jancarz, po rozwodzie z pierwszą żoną, Haliną, znalazł nową towarzyszkę życia, Katarzynę. Nie była tak potulna, jak pierwsza. Mistrz też się zmienił. W sporcie trzeba być hardym i męskim do bólu, bo przeciętniacy nie robią wielkiej kariery. Jeszcze większą sztuką jest znalezienie właściwej drogi po jej zakończeniu. To wybór trudny i wymagający twardego charakteru do końca. Nie każdemu się to udaje. Poza torem świetny sportowiec już sobie nie poradził. Z życiem, z alkoholem. Coś w nim pękło, nie był w stanie uporać się ze słabościami. Nie pozwolił też sobie pomóc. W domu pojawiły się awantury. To nie mogło mieć happy endu… Zginął podczas rodzinnej sprzeczki, mając niespełna 46 lat.

Edward Jancarz to niewątpliwie jeden z najwybitniejszych polskich sportowców, brązowy medalista Indywidualnych Mistrzostw Świata z Goeteborgu, drużynowy mistrz świata, siedmiokrotny drużynowy mistrz Polski… Lista sukcesów słynnego „Eddy’ego” jest długa. Był wzorem dla młodych żużlowców. W latach 1977-1982 jeździł w barwach londyńskiego Wimbledonu. Tam również był niezwykle popularnym i lubianym żużlowcem. Starty na Wyspach przyniosły mu też ogromny zarobek. To dzięki zarobionym tam funtom kupił ekskluzywny samochód i wybudował willę, która później okazała się miejscem jego śmierci. Drugi świat Jancarza – ten bardziej mroczny i niechlubny, to świat wódki, ciągłych awantur domowych, zapomnienia. W jednym z artykułów w „Przeglądzie Sportowym” możemy przeczytać, że sam Jancarz wiedział, iż życie bez żużla nigdy nie będzie już takie samo. „Skończył się żużel, skończyło się życie” – miał mawiać wicemistrz świata, którego ludzie często spotykali na ulicy pijanego i zapuszczonego.

Była żona wciąż interesowała się losem Jancarza. Nawet po rozwodzie próbowała go wyrwać z nałogu. Ostatecznie spasowała. Nie była w stanie wyrwać go ze szponów alkoholu i podejrzanego towarzystwa. – Halina, jak spotkała wałęsającego się Edka, to zabierała go do siebie. Karmiła go, prała mu ubrania, a on potem wracał do swojego drugiego życia – wspominał Zenon Plech, kolega Jancarza z toru, na łamach „Przeglądu Sportowego”.

Coraz częściej dochodziło też do awantur w domu znakomitego zawodnika gorzowskiej Stali. Jedna z nich zakończyła się tragedią. Druga żona Jancarza pchnęła męża nożem kuchennym. Podobno działała w afekcie. Innego zdania był jednak Bogusław Nowak, były żużlowiec Stali Gorzów, który powiedział na łamach tegoż „Przeglądu Sportowego”: – Ona wzięła nóż z kuchni i poszła z nim na górę, więc ja sądzę inaczej. Według mnie działała z premedytacją.

Zrazu jednak dodawał: – Natomiast faktem jest, że Katarzyna miała prawo czuć się zagrożona, bo Edek był po wypiciu agresywny. W życiu był samotny i chyba nieszczęśliwy. Na torze był jednak z nas największy – stwierdził kiedyś Bogusław Nowak.

Cóż więc życie Jancarza może mieć wspólnego ze znakomitym amerykańskim aktorem? Otóż Robin Williams, w czasie swej kariery, zapisał się wieloma znakomitymi produkcjami, na czele z „Przebudzeniami”, „Dzień dobry Wietnam”, „Stowarzyszeniem Umarłych Poetów”, „Buntownikiem z wyboru”, czy „Panią Doubtfire”. Brał jednak także udział w wielu produkcjach, o których niewielu dziś pamięta, bo nie ma powodów, najogólniej. Uważny był za komika. Duszę towarzystwa, a przy tym perfekcjonistę w swojej profesji. Już chyba bliżej. Williams to także autor wielu gorzkich sentencji, znanych tak z ust granych przezeń bohaterów, jak też tych płynących z cierpiącego serca. Chociaż wszystko wydawało się iść świetnie w życiu Robina Williamsa, 11 sierpnia 2014 roku znaleziono go powieszonego. Fakt ten zaskoczył wszystkich jego zwolenników, dopóki żona, Susan Schneider, nie ujawniła, że cierpiał na chorobę Parkinsona i że diagnoza mogła być tym, co przeważyło i popchnęło go do odebrania sobie życia.

– Kiedyś myślałem, że najgorszą rzeczą w życiu jest być samemu. To nieprawda. Najgorszą rzeczą w życiu jest być z ludźmi, którzy sprawiają, że czujesz się samotny – mawiał Robin. To bardzo charakterystyczne. Dla aktora i dla gladiatora żużlowego owalu. Wiele osób o niskim poczuciu własnej wartości czuje się właśnie tak. Może to prowadzić do izolacji, aby próbować się chronić. Cóż, chociaż samotność może być straszna, znacznie gorzej jest być otoczonym przez ludzi, z którymi nie potrafisz nawiązać więzi. Być może w tych okolicznościach dobrze byłoby zadać sobie pytanie, czy otoczyliśmy się osobami, które wnoszą coś do naszego życia. Lub które motywują nas do działania. Niektóre z myśli aktora każą nam myśleć, że w jego wnętrzu była pustka, której nie potrafił wypełnić. Inne pozwalają nam zbliżyć się do szkodliwych nawyków i nałogów, które naznaczyły jego życie.

Trochę więc jak u „Edy”. Kiedy miał speedway, miał gdzie ukryć się przed światem i ludźmi, którzy tak naprawdę bardzo go męczyli. Nie był towarzyski z natury i to niskie poczucie wartości. Mimo obiektywnych sukcesów, gradu medali. Przekonanie, że zawsze mogłem i powinienem lepiej, więcej. To tłumaczy tę jego obowiązkowość, o której pisał Adam Jaźwiecki: – Nie ważny rok. Edward Jancarz już nie jest zawodnikiem. Jest menedżerem na półfinał indywidualnych mistrzostw świata w Lublanie. Startują, jego dobry kompan Zenon Plech i Zbigniew Błażejczak, osławiony potem skazaniem, razem ze swoim klubowym kolegą z Zielonej Góry, za zabójstwo. Warszawa, upał niemiłosierny, czekamy na Jancarza. Jedzie do stolicy czerwonym mercedesem, nie dojeżdża, rozbija auto w rowie, zjawia się lekko sfatygowany i fiatem 126 p menadżera kadry Marka Kraskiewicza, z żużlowymi oponami na dachu, wespół w tym mikrym aucie z rosłym mechanikiem Stanisławem Maciejewiczem jadą do Lublany. Plech i Błażejczak awansują, „Maluch” wraca do stolicy, lecz czeka go gruntowny remont. Jancarz dał radę. Niesamowita trasa, niemiłosierny upał i auteczko, które wytrzymało taką trasę z wymagającymi pasażerami.

Takich opowieści przytacza Adam Jaźwiecki całe mnóstwo. Wszystkie potwierdzają jedynie niesłychaną obowiązkowość, pedanterię, drobiazgowość i poczucie konieczności wykonania wszystkiego idealnie, na czas. Czy tak zachowuje się zwykły człowiek? A może Jancarz, jak Williams, miał kłopot z owym niskim poczuciem własnej wartości i zawsze musiał udowadniać, przede wszystkim sobie, że poradzi sobie i wykona zadanie jak należy. „Eddy” to był wyjątkowy gość.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

Źródła: jazwiecki.wordpress.com.