FOT. MATEUSZ DZIERWA.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Myślicie, że mechanicy żużlowi obsługujący topowych zawodników potrafią operować wyłącznie narzędziami? My rozpoczęliśmy właśnie współpracę z takim, który potrafi też świetnie operować piórem. I stworzył dla Was opowieść opartą na faktach. Dziś, niestety, już ostatnia, trzecia część podróży po Szwecji. Ale spokojnie, mechanik powróci…

Kolejne dwa biegi później Ten, Którego Wielu Zwie Parówą, dowiózł nam z Cichym Szwedem wyrównanie w dwumeczu. To był przełom. Wszyscy uwijaliśmy się już jak robaczki. Wierni Mechanicy Wybuchowego Duńczyka non stop debatowali nad przełożeniami. Gdzieś poszła fama, że ostatni raz Smederna była mistrzem 40 lat temu. Komandos był w gazie, zapierdalał nieziemsko. Szalony Menadżer z Asystentem latali w te i we wte jakby zjedli kilo koksu. Oczy wyłaziły im z orbit w emocjach i podnieceniu.

Od szóstego biegu, w malowniczym rejonie Smalandii wszystko zaczęło żreć przybyszom z Tuny. Wygrywaliśmy co drugi bieg, serca biły coraz mocniej, a na wyprutych całym sezonem twarzach gościły uśmiechy. Po dwunastej gonitwie nastąpił armageddon. Na tor, podrzucać Kolegę Ze Wschodu i Cichego Szweda wybiegł, kto tylko mógł. Trybuny milkły, gdy ultrasi z Eskilstuny rozpalili race i czerwono-czarne świece dymne. Nasz toromistrz zalewał się łzami jak dziecko. Jego ojciec ponoć zdobył 40 lat temu te legendarne złoto, po czym zginął na torze. Szalony Menedżer wył jak opętany, skacząc jak wariat wspólnie ze swym Asystentem. Zbijaliśmy piątki, ściskaliśmy się, Wierni Mechanicy biegali po całym parkingu, strasznie się radując. Ja sam miałem dreszcze, jako skromny uczestnik tej epickiej chwili, tego magicznego momentum. To był, chyba, mój największy sukces w życiu.

Pozostałe biegi tylko powiększyły przewagę. Smederna Eskilstuna wygrała w Vetlandzie 54:36, różnicą 18 punktów! Wydawało się to wcześniej absurdalnie niemożliwe do wykonania, a jednak dzień, w którym spłonęły wyścigowe skarpety Syna okazał się dniem, w którym żużel po raz kolejny zaprzeczył swojej logice. Ktoś przyniósł szampany, ktoś skrzynkę słabego szwedzkiego piwa. Cieszyliśmy się, pijąc choćby i te szwedzkie szczyny. Wylazłem na tor, ściskałem kogo się da. Było selfie z Synem, selfie z pucharem, chyba nawet łezka wzruszenia. Miesiąc wcześniej ledwo ledwo wtoczyliśmy się do play-offów. A tu proszę, można? Można. I to na torze, którego polski komisarz by nie ścierpiał.

Rozpoczynał się powoli etap wygaszania ogniska. Rubaszny Inżynier przemierzał park maszyn napuszony jak paw, prężąc dumnie swe brzuszysko, delektując się i smakując każdą kroplę sukcesu. Bieg wydarzeń uspokajał się nieznacznie, powracał do normalności. Choć zawodnicy przez jakiś czas jeszcze paradowali z pucharem i medalami, my już rozkręcaliśmy sprzęgła, spuszczaliśmy oleje i powoli organizowaliśmy wszystko do kupy. Nie należeliśmy do tych, którzy pakują się jako ostatni. W Eskilstunie tej nocy miała być jakaś feta. My nie chcieliśmy i nie mogliśmy jechać – inne obowiązki. Syn, Wybuchowy Duńczyk i większość drużyny jechali. Jakiś bankiet, drinki, na drugi dzień parada, cuda, niewidy. My z Parowym, jak ustalono, zawijamy się 500km do warsztatu na kolejny dzień myjki, a potem wracamy do domu. Niestety, Celebrujący Inżynier również jechał z nami. Jakieś biznesowe, a jakże, sprawy, zabierały mu upragniony bankiet. Był z tego powodu tak zasmucony, że zaczął mlaskać ze zdwojoną mocą.

I znów rutyna. Wyładować pół auta, spakować w odpowiedniej kolejności, jebnąć drzwiami, zapalić szluga i finito, można się kąpać. Oczywiście standardowo mogąc tylko mieć nadzieję, że jest ciepła woda. Właściciele żużlowych ośrodków w całej Europie na poważnie powinni popracować nad warunkami sanitariami, w wielu miejscach ciepła woda traktowana jest jak dobro luksusowe i najczęściej dla mechaników oraz bardziej opieszałych ludzi pozostaje lodowaty lub letni ledwo prysznic. Co nie w każdym miesiącu i momencie sezonu jest przyjemne.

W ciasnawej szatni było tłoczno i duszno. Atmosfera należała do bardzo wesołych, ale w powietrzu unosiło się coś jakby zgniłego, nadpsutego. Parowy wciągnął nosem powietrze i wypalił po polsku:

– Co to, zwierzęta jakieś się tu zesrały? Ale smród, pfu.

Chwilę później z impetem otworzyły się drzwi od toalety. Stał w nich uśmiechnięty, nagi Komandos. Ruszył do przodu, kręcąc młynki swym kutasem:

– Tak, kurwa, zwierzęta! My jesteśmy słowiańskie psy, lubimy zjeść kiełbasę i śmierdząco się zesrać!

Kto rozumiał, ten się uśmiał, a Parowy, jako że żył z Komandosem dobrze, wdał się z nim w jakąś dalszą gadkę.

Woda była ciepła i nie groziło nam jej brakiem. Ostatni raz w tym sezonie stało się naszej szwedzkiej tradycji zadość i Parowy z Synem trzymali mnie pod prysznicem dobre 10 minut, wylewając mi ciągle szampon na łeb. Gdy dziecinada się skończyła, już ubrani, żegnaliśmy się z jadącymi na fetę Wiernymi Mechanikami Wybuchowego Duńczyka, nim samym, a także naszym Synem, który się z nimi zabierał. Prowadziłem pierwszy. Gdy Głośny Inżynier mlaskał nieustannie na tylnym fotelu, pożegnaliśmy stadion w Vetlandzie, owe arkadyjskie miasteczko, a także cały pełen wrażeń dzień. Podniecony Inżynier był zahipnotyzowany telefonem. Najpierw przeglądał nachalnie fejsa, odpisywał komuś, lajkował, udostępniał, potem kolejne pół godziny gdzieś wydzwaniał, do tego Instagram, mlaskanie, „postój na pii” i szelest słodyczy. Gdy wreszcie, dobre półtorej godziny później, deaktywował się, ostatni raz lejąc w krzaki, ruszyliśmy w błogiej ciszy dalej. Po chwili Zmęczony Inżynier rozebrał się do gaci, założył płócienną maskę (??), zasunął kotarę, zacharkał, zachrząkał i poszedł gnić. Chwilę po nim usnął też Parowy, a mnie pozostało odjechać swoją szychtę, układając na spokojnie w głowie mozaikę wydarzeń dnia , w którym spłonęły skarpety.

Epilog. Jest gorący wieczór, dlatego otworzyłem boczne drzwi. Siedzę w busie. Zawodnik z Ojcem piją kawę ze sponsorem. Piszę oldskulowo, długopisem w zapartym o kolano notesie. Trochę jak Eminem w Ósmej mili, choć u mnie tak nie trzęsie. Czas kończyć moje vetlandzkie opus magnum. Konstanty Ildefons Gałczyński powiedział, że literatura byłaby całkiem dobrym zajęciem, gdyby nie to pisanie. Ta część mnie, która pisze tę historię już X miesiąc z pewnością się z nim zgadza. Była to bitwa niełatwa. Cierpienia i męki serdeczne, parafrazując Króla Ducha. Cieszę się jednak niezmiernie, że mogę realizować obie wiodące w moim życiu pasje. Ciągle nie wiem, czy publikując, robię dobrze. Czy nie otwieram tego kuferka tajemnic, które dostępne są zazwyczaj tylko dla naszego grona. Czy nie wyklną mnie, zlinczują lub uznają za niegodnego zaufania błazna. Jednak robię to, alea iacta est. Choć nie umiem pływać, pozostaje nadzieja, że w Rubikonie nie zatonę.

Dedykowane wszystkim osobom obsługującym zawodników i ich sprzęt przed/w trakcie/po zawodach. Każdemu z tych ludzi, dla których żużel miłością jest i pasją.

„Chujwiekomu” kręcącemu się wiecznie po parku maszyn, który czasem pomoże coś przenieść. Ojcom, wujkom, dziadkom, braciom, siostrom i mamuśkom, poświęcającym czas, pieniądze i uczucia, by dało się odjechać zawody, czy trening. Osobom robiącym przy żużlu bardziej sercem, niż umiejętnościami. Stadionowym łebkom pomagającym w czymkolwiek, marzącym by być kimś więcej niż tradycyjny kibic. Wszystkim możliwym mechanikom, na etat/pół etatu/mecz/dzień/kilka godzin. Byłym żużlowcom, którzy nie potrafią się od tego oderwać i pozostają w branży. Najlepszym majstrom, bez których wielu zawodników nie potrafiłoby trafić przysłowiowym palcem do dupy. Starej gwardii, pamiętającej czasy bez insta i fejsa. Wspaniałym nauczycielom, których w interesie już co raz mniej. Każdemu nocnemu kierowcy przemierzającemu tysiące kilometrów po Europie jak upodlony nietoperz, ryzykując nie raz, nie dwa, wypadek. Pozerom, dla których obecność w parkingu równa się z dodaniem nowego story na instagram , żeby zaimponować dziewczynom i zyskać followersów. Wszystkim pracującym przy tym sporcie, znającym go od tej brudnej, mytej czasem kilka razy w tygodniu podeszwy. Nasze życia, to często trudne scenariusze. Tęsknota za rodziną, dzieci widujące ojców parę razy w miesiącu, stres, potworna presja, praca na czarno, brak ubezpieczenia czy nałogi. Jednak owe scenariusze, to nie stosy miałkich kserokopii. To księgi pięknych kart, zapisanych wielobarwnym atramentem. Dzieła, których nie powstydziłby się najlepszy introligator. Nowe miejsca, nowi ludzie, nowe historie, niezapomniane przeżycia. Dotkliwe porażki i wspaniałe zwycięstwa. I problemy, o których w mediach nigdy nie słychać. Majster zawsze jest w cieniu. Majster ma spodnie, teamową koszulkę, czapeczkę z logiem sponsora. Ma mieć, nosić, zapierdalać i robić co do niego należy. Przecież i tak clue tego sportu zawsze będą zawodnicy, sędziowie, trenerzy, prezesi, pismaki, fotografowie i cała zgraja brylujących na portalach bądź w telewizji ekspertów. Koniec mądrości.

Pomimo otwartych drzwi jest w dalszym ciągu niewiarygodnie gorąco. Czekam, czekam, a czas płynie. My też mamy za półtorej godziny odpłynąć, ale jeśli tak dalej pójdzie, to prom nam spierdoli. Jesteśmy nad morzem. Mam nadzieję, że słońce niedługo zajdzie i półmrok przyniesie wraz ze skrzekiem mew odrobinę orzeźwienia. Słychać śmiechy, Zawodnik z Ojcem wyleźli wreszcie od sponsora, żegnając się serdecznie. Zawodnik ma na głowie czapkę z nazwiskiem kolesia, z którym właśnie się ściska. O dobrodzieja trzeba w motorsporcie dbać, bo to droga zabawa. Jeśli oznacza to włażenie w dupę, trudno, taka kolej rzeczy. Nadchodzą, spieszą się, ruszamy. Któraśtam kolejka Elitserien już czeka. Koniec epilogu.

Dedykowane wszystkim, których kocham.

Dedykowane Parowemu, bez niego uczestnictwo w powyższej historii nie byłoby możliwe.

Dedykowane sobie, bo mogę.

Gamonik Al, czerwiec 2019

3 komentarze on Dzień, w którym spłonęły skarpety (3)
    Dziękuję za te wszystkie słowa .....dziękuję za powrót do przeszłości.
    9 Jul 2019
     11:29am

    Brak słów by opisać co przeżyłem czytając ten felieton, nie będę tworzył słowotoku, nie będę komentował bo brak mi słów na to „arcydzieło pisarskie” w końcu prawdziwe ,życiowe i najważniejsze,że tak mi bliskie od lat, może już zapomniane ale wzruszające dla autora i dla mnie.Tak mało a może wcale już nie ma takiego „dziennikarstwa” Wielki szacun Gamonik. Pozdrawiam ,życzę kolejnych sukcesów i gratuluję warsztatu pisarskiego.
    Wojtek Dankiewicz

Skomentuj

3 komentarze on Dzień, w którym spłonęły skarpety (3)
    Dziękuję za te wszystkie słowa .....dziękuję za powrót do przeszłości.
    9 Jul 2019
     11:29am

    Brak słów by opisać co przeżyłem czytając ten felieton, nie będę tworzył słowotoku, nie będę komentował bo brak mi słów na to „arcydzieło pisarskie” w końcu prawdziwe ,życiowe i najważniejsze,że tak mi bliskie od lat, może już zapomniane ale wzruszające dla autora i dla mnie.Tak mało a może wcale już nie ma takiego „dziennikarstwa” Wielki szacun Gamonik. Pozdrawiam ,życzę kolejnych sukcesów i gratuluję warsztatu pisarskiego.
    Wojtek Dankiewicz

Skomentuj