Liczba tygodnia

Kliknij→

Tyle złotych medali DMP ma już na koncie Dominik Kubera

LICZBA TYGODNIA LOTTO

Tyle złotych medali DMP ma już na koncie Dominik Kubera
FOT. MATEUSZ DZIERWA.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Myślicie, że mechanicy żużlowi obsługujący topowych zawodników potrafią operować wyłącznie narzędziami? My rozpoczęliśmy właśnie współpracę z takim, który potrafi też świetnie operować piórem. I stworzył dla Was opowieść opartą na faktach. Wczoraj rozpoczęliśmy, dziś część druga. Zapraszamy na fascynującą podróż po Szwecji!

Po drodze, jadąc wzdłuż kanału, przy którym cumowały małe łódeczki kilkunastu co bardziej zajaranych żeglarstwem mieszkańców Torshalli, zatrzymaliśmy się w pizzerii. Parowy zafundował dwa pyszne, zaserwowane przez starszego Azjatę placki. Syn jedzenia nie refundował, a ja miałem mało siana i czekałem na pieniądze. Musiałem zdać się na wsparcie i z radością skonsumowaliśmy te pyszne szwedzkie pizze.

Zajechawszy pod hotel, standardowo musieliśmy czekać. Najpierw na Syna, potem na Opieszałego Inżyniera. Gdy wreszcie ujrzałem w lusterku jego nabłyszczone jakąś miksturą falowane włosy, rozpoczęliśmy podróż, wzbogaconą po chwili mlaszczącą symfonią przygrywaną przez inżynierską gumę do żucia.

Chwilę po starcie Parowy, jak gdyby nigdy nic, oznajmił Synowi, że nie znaleźliśmy w torbie jego skarpet.

– Jak to? – skonsternował się.

– No wyjęliśmy wszystko do prania, a skarpet po prostu nie było.

– Musiały być.

– Ale nie było, nie wiem, gdzie są.

– Mhm – mruknął. – Okeeej.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, a po niej krótka wymiana zdań między Synem i Zaniepokojonym Inżynierem w ich gardłowym języku.

– Może nie wziąłeś z szatni po meczu i tam zostały? – zaproponował Parowy.

– Wydaje mi się, że brałem – kolejna pauza. – Komandos przebierał się obok mnie. Może on przypadkiem zabrał. Muszę go zapytać, gdy już dojedziemy.

Wspólnie zaaprobowaliśmy ten pomysł, tarzając się w duszach ze śmiechu. Komandos to wysoki, wyżyłowany żużlowiec, który z powodzeniem mógłby uprawiać kickboxing. Nieszczególnie przy tym otwarty i sympatyczny, typ bezpośredniego samca alfa. Na myśl o tym, że nasz lekko ciapowaty Syn będzie go wypytywał o swoje zagubione, wyścigowe skarpety nie mogliśmy się nie uśmiać.

– I co teraz? – zapytał wciąż bezradny Syn. – Macie chłopaki może jakieś grubsze, długie skarpety? Takie, jakie lubię do ścigania?

Obaj zaprzeczyliśmy. Problem pozostawał nierozwiązany.

– Może staniemy gdzieś i kupimy w Vetlandzie, będzie jakaś galeria, sklepy sportowe… – zaordynował Genialny Inżynier, nie wiedząc chyba w swej światłości, że Vetlanda ma ledwo 10 tysięcy mieszkańców i wielkiego centrum handlowego raczej próżno tam szukać. Po chwili pogrążyli się w bulgoczącej wymianie zdań i tym samym temat został chwilowo wyczerpany.

Z Eskilstuny do celu było niecałe 300 km. Powinno nam to zająć do trzech godzin, ale w trasie zdarzają się różne przygody. Poprzednim razem, podczas fazy zasadniczej Elitserien, do takowej doszło. Syn z Parowym spali, a mnie szwankowało google maps przez niedobór porządnego internetu. Oczom nagle ukazała się blokada drogi. Koniec, coś tam po szwedzku, barykade, kaput, chuj. Nie chciałem nikogo budzić i podjąłem samowolną decyzję, nie wiedzieć do końca czemu, o skręceniu w lewo. Ta droga wydawała mi się jakby jaśniejsza, przyjemniejsza, zapraszająca mnie. Gdy po dziesięciu minutach jazdy przez idylliczną, malowniczą krainę pełną pokrytych czerwonym impregnatem z Kiruny domków, skałek, rzeczek i jeziorek dotarłem do wysypanej żwirem drogi, zmuszony byłem skapitulować i obudzić załogę. Syn przecierał oczy zestresowany, bo czasu mało. Parowy natychmiast przejął ster, zażenowany moim błędem. Z nerwów aż drżał mu nos, a gdy ów nos drżał, było już bardzo nieprzyjemnie. Finalnie, jakimś cudem zdążyliśmy dotrzeć, półtorej godziny przed zawodami, gnając pod koniec okrutnie.

Tym razem nic tak skandalicznego nie miało miejsca. Przy zablokowanej drodze skręciliśmy w prawo i bez problemów minęliśmy po pewnym czasie niebieską tabliczkę z białym napisem Vetlanda. Rzeczone miasteczko nie należy do największych, co jest raczej typowe dla szwedzkiej urbanistyki. Schludne, nisko zabudowane przestrzenie, czysto, zielono, ładnie oświetlony park. Miejsce nieskażone przez bloki, hidżaby i fast-foody. Szwedzkie Shangri La.

Droga na stadion wiodła przez spokojne osiedle domków jednorodzinnych. Wywieszone co kilka domów flagi i chorągiewki w miejscowych barwach upewniały nas, że dobrze jedziemy. Zaparkowaliśmy kilkanaście metrów od wjazdu do parkingu. W Vetlandzie nie jest komfortowo, trzeba nosić. My zadanie mamy do tego utrudnione przez przedłużony rozładunek. Po zaniesieniu wszystkiego do boksów, pora włożyć zbędne graty ponownie do busa, po raz trzechsetny w ciągu tygodnia. Mieliśmy dobry czas, do zawodów pozostało go jeszcze mnóstwo. Ku mojej uciesze, Szalony Menedżer dostarczył nam jedzenie. Paczkowane spaghetti bolognese. Nawet, że smakowało nam obu.

Po instalacji w parkingu oraz zjedzeniu, mieliśmy chwilę na tzw. rekonesans. Pamiętam, że najpierw spostrzegliśmy grupki czarnych grzybków porastających gdzieniegdzie polanę, zachwycając się kolejnym przykładem szwedzkiej flory, zauważalnie odmiennej od tej, do której widoku od dziecka przywykliśmy. Grzyby owe sprawiały wrażenie zawierających psylocybinę, a ich spożycie mogłoby spowodować zapewne wizualną karuzelę oraz nieliche mentalne spustoszenie.

Kilkanaście metrów dalej stał motocykl w barwach Vetlandy. Otaczała go zgraja ludzi wyglądających na potencjalnych darczyńców. Ktoś przemawiał, tłumaczył, śmiał się, by po chwili znów perorować z zadęciem. Jakiś szwedzki prestidigitator, Irek Bieleninik. Nie rozumieliśmy ani słowa. Uwagę zatem przerzuciliśmy na konwersacje z pozostałymi mechanikami.

Konkluzja owych rozmów była prosta. Większość podzielała nasz wątpliwy entuzjazm co do spotkania i jego rezultatu. Byleby te zawody odjechać. Bezproblemowo przegrać, nie upadać, nic nie krzywić, a najlepiej jeszcze nie pobrudzić za bardzo. Dwie godzinki, odrobina niekoniecznie szczerego smutku i spokój. Koniec Szwecji, kolejne zawody odhaczone, bliżej do upragnionych na tym etapie żużlowych wakacji.

Tor owego dnia przygotowany był po szwedzku, dość selektywnie. Trochę twardo, trochę pod koło, jakieś stare koleiny, potencjalne dziury i gąbczaste miejsca. Kilka miesięcy wstecz naszej drużynie ewidentnie nie pasował. Dlatego też przygotowani byliśmy na klęskę. Szalony Menedżer i kierownictwo zespołu posiadało jednak, kompletnie wbrew logice, nadzieje całkiem spore. Specjalnie na ten mecz ściągnięto nawet Tego, Którego Wielu Zwie Parówą. Choć TKWZP do tej pory pojechał raz, zdobywając aż jeden punkt w Mallili. Tym razem liczono na jego znajomość toru i ustawień, wszak jeździł dla VML Elit bodajże 3 lata.

Szwedzi zapełniali powoli trybuny, instalacje z koców i krzeseł rozkwitały jedne po drugim na trawiastym podłożu. Zapalono światła, smażyły się kiełbasy, a w sercach sztabu trenerskiego Eskilstuny zagrały bojowe tony. My wciąż, niezmiennie czekaliśmy na spokojną porażkę. Ostatnie poprawki, setup, metanol, grzanie.

Pierwszy bieg nie zwiastował niczego ekstraordynaryjnego. Do drugiego wypuściliśmy Syna z Kędzierzawym Szwedem, który zwykle na wyjazdach prezentował prostokątną, pikselową, nieskuteczną sylwetkę. Szalony Menedżer już na pierwszym okrążeniu ryczał w ekstazie, gdy Syn wiózł przed sobą Kędzierzawego Szweda, ubezpieczając jego tyły najmocniej jak tylko się dało. Dojechali! Choć powiało optymizmem, spodziewaliśmy się, że po chwili wszystko wróci do normy. Jaki oni mieli skład… Był tam Mistrz Polski, był Najszybszy Polak, był Łysy Red Bull, byli Lepsi Od Naszych Szwedzi. Wszyscy tam byli. Cała vetlandzka elita.

Przyjechali 4:2 w następnym biegu. Jak przewidywaliśmy. Później Syn z Komandosem znów dali nam podwójne zwycięstwo. Z ośmiu punktów zrobiły się dwa, a w drużynie narastać zaczynało podniecenie. Obaj z Parowym powoli zaczęliśmy zmieniać nasz pogląd na rzeczywistość. Jak już ma to być Ostatnia Szwecja, skoro już tu jesteśmy… To czemu tego meczu nie opierdolić?

Gamonik Al, czerwiec 2019

CDN – już jutro!