Dla wszystkich, którzy oczekują gotowego przepisu na skuteczną jazdę na żużlu, rozczarowanie. Nie ma gotowego patentu, aby zostać, chociażby, średniej klasy zawodnikiem, a tym bardziej postraszyć światową czołówkę. Udaje się nielicznym. Zwrot „udaje się” jest tu kluczowy.
Droga do sukcesu wcale nie musi przebiegać poprzez utarte modele szkolenia, które w zależności od położenia geograficznego, a nawet regionu w tym samym państwie, są różne. Bardzo często postrzegane jako jedynie słuszne. W Polsce od jakiegoś czasu taką metodą jest mini żużel. Został wdrożony wzorem państw zachodnich.

Zminiaturyzowaną odmianę czarnego sportu bardzo często zaczynają uprawiać dzieci niemal w momencie, jak przestają korzystać z pieluch jednorazowych. W tych przypadkach inicjatorami z reguły są rodzice. Pierwszy przesiew jest jak maleństwa trochę podrosną i znajdą sobie inną pasję. Kolejny przesiew to selekcja ekonomiczna. Nie wszyscy dają radę ponosić koszty swojej pasji przelewanej na pociechę. Kolejny odsiew, najbardziej bolesny, to przypadki, gdzie genetyka korzysta z daleko ukrytych zasobów w rodzinie i zaczerpnie z przodków pokroju Goliata. Tu pozostaje przesiąść się na monster truck.
Nie brakuje na etapie wieku dzieci 12-15 lat sportowego kłusownictwa. Przed laty, zanim zaistniał systemem kontraktowy, osoby, które angażowały się w transfery zawodników były nazywane kaperownikami, takie poczynania były karane i to surowo. Obecnie, jeżeli rodzice jako pełnomocnicy nieletnich, nie podpiszą w klubie żadnych dokumentów, to mogą bawić się, gdzie im się podoba. Oczywiście funkcjonują limity za wyszkolenie, ale to inna historia.
W przypadkach sportowego kłusownictwa obiecujących dzieci bardzo często pojawia się tak zwana „sodówka” i to w zasadzie kończy wątek dalszych poczynań sportowych. Oczywiście nie zawsze tak jest.

W niedawnym czasie taka sytuacja miała miejsce w „KANIE GALILEJSKIEJ” polskiego żużla = Ostrowie Wielkopolskim. Zakontraktowany zawodnik zakończył karierę sportową i okazał się zdolnym trenerem. Po niedługim czasie przygody na stanowisku szkoleniowca wylał swoje żale, że świsnęli mu jednego z najzdolniejszych uczniów. Jak będzie w tym przypadku? Czas pokaże.
Powodem takich sytuacji jest oczywiście wymóg szkolenia młodzieży przez kluby pod groźbą nałożenia kar. Gdy pojawi się obiecujący narybek, bardzo często mami się rodziców perspektywą dobrania się do niemałej fortuny. Ośrodki mini żużla są niemalże przy każdym klubie w Polsce. Działają przeważnie na autonomicznych zasadach. Te ośrodki bardzo często w przypadkach upadku profesjonalnego ośrodka stają się podwaliną do odbudowania klubu.
Taka nieudana próba odbudowania klubu miała miejsce w 2019 roku w Pile. Sekcja żużlowa została rozwiązana, ponieważ pojawił się tam „Janosik”, który zabrał dzieciom i dał zawodowcom. „Janosik” skończył jak Janosik, na haku. Ciekawe czy hak był od lokalnego przedsiębiorcy mięsnego?
W szkoleniu dziecięcego żużla prym wiedzie Tarnów. W tym mieście są dwa ośrodki i z obydwu, mimo wzajemnych waśni, rozkwitają początki karier na pięćsetkach. Konkurencja nakręca koniunkturę.
Nie brakuje też prywatnych inicjatyw wspieranych wydatnie przez żużlowych amatorów. Ale administracyjne pajęczarstwo dopadło również pasjonatów. Mają się profesjonalizować?
Wymogi formalne doprowadziły do tego, że amatorzy zostali zmuszeni sięgnąć po uprawnienia instruktorów sportu żużlowego. Nie ma wątpliwości, że ci starsi panowie, chociaż nie zawsze starsi, mogą przyciągać i zachęcać młodzież skuteczniej niż profesjonalne kluby. Te chętnie podbiorą prawie gotowego adepta. Aby wcisnąć na egzamin certyfikacji do jazdy i jeden do limitu z głowy. Co do trenerów, to od długiego czasu jest jak z telewizorem. Telewizor rzecz prestiżu. A abonament. Ściągalność mizerna. Po licencji większość rozochoconych pozostawiana jest sama sobie, choć nie zawsze. Trudno wymagać od piętnasto- szesnastolatka, aby samodzielnie kierował swoimi poczynaniami. A przygodnie spotkany menedżer nie zawsze staje na wysokości zadania.
Najliczniej przebijającą się grupą są żużlowe sagi rodzinne. Znają środowisko i potrafią w nim przetrwać. A nie jest to łatwe. Z kolei niemający wcześniej nic wspólnego ze sportem rodzice, mimo że mają głowę na karku i pełnią funkcję menedżera swojej pociechy, szybko orientują się, że ich układ nerwowy jest w strzępach. Stają do konfrontacji ze specjalistami w klubach. A specjaliści zainteresowani są własnymi priorytetami budowy składu, z reguły rozbieżnymi z promocją początkującego nieopierzeńca. Zakontraktowany nastolatek staje się zawodnikiem, od którego oczekuje się wyniku za określoną stawkę. Brak wyniku to brak środków na starty. A to oznacza, że zgaszony małolat słyszy – następny proszę.
Egzotyczną grupę stanowią, bardziej rodzice niż potencjalni kandydaci, amatorzy grubej i łatwej kasy. Ta łatwa kasa ma być oczywiście za podpisanie kontraktu z na przykład dwunastolatkiem z reguły nie umiejącym jeździć na motocyklu. Kariery takich championów kończą się po zadaniu pytania: to ile syn wyciągnie w pierwszym roku?
W powyższych opisach przytaczane są przypadki, gdzie kandydat występuje przy wsparciu rodzinnym. To wsparcie jest często istotne przy przebijaniu się przez sito początkujących i kontynuacji pasji. Przytoczona negatywnie „kasa” jest oczywiście bardzo ważna, ale powinna być środkiem do celu, a nie celem. Coraz mniej jest przypadków, gdzie przychodzi nastolatek samodzielnie i pyta o możliwość uprawiania żużla.
Największą filantropią wykazuje się chyba Rosja i kraje postkomunistyczne. W ostatnim czasie w tych krajach „ darożka pa speedwey” (spolszczone brzmienie określające żużel w Rosji) zauważa się wyraźne ożywienie.
Andriej Korolew swoje starty zaczynał jeszcze w lidze komunistycznego ZSRR. W Polsce komunizm został załatwiony przez panią Joannę Szczepkowską 4 czerwca 1989 roku w Dzienniku Telewizyjnym. To znaczy eksplodowała tą informacją jako pierwsza publicznie. Ach, te aktorki.
Andriej, a właściwie Andrzej, bo w 1996 roku został Polakiem i z niewielkimi przerwami jest cały czas aktywny na żużlowym rynku, tak opisuje obecny wschodni altruizm. W klubach funkcjonują szkółki, gdzie jest do dyspozycji sprzęt do wstępnej selekcji i trener do dyspozycji. Dla wyselekcjonowanych kompletowanie podstawowego wyposażenia nie stanowi większego problemu. Zdolniejsi mogą nawet wyłuskać parę centów, na talerz pożywnej zupy w szarży na zachód. Oczywiście do czasu, zanim zaczną zarabiać na kawior z jesiotra, początkowo od kłusowników.
Ten system wydaje się jakiś znajomy?
Rozbuchani i nieustraszeni mają do podboju cały świat, ale od tego momentu muszą radzić sobie sami. W polskich ligach nie brakuje zdolnych, chociażby Rosjan. Za przykład niech posłuży Emil Sajfutdinow. Przyjechał do Polski z podstawowym zestawem higienicznym. W Bydgoszczy przy wsparciu miejscowych fascynatów żużla początkowo korzystał z motocykli Jacka Krzyżaniaka, w tym czasie zawodnika Polonii Bydgoszcz. Mechanika/serwisanta przejął w spadku po Tonym Rickardssonie. Na początek przemianował go z „ pucysprzęta” na menedżera.
Emil szybko wdrapał się na podium Indywidualnych Mistrzostw Świata po grzbietach stałych i doświadczonych uczestników SGP. Nie ustrzegł się wpadki kontraktowej w Częstochowie, gdzie wynagrodzenie miało być wypłacane w sztabkach złota. Bo banknoty, przelewy to takie pospolite. W mieście pielgrzymów nawet pasa nie dawał rady zaciskać. Żaden pasek od spodni nie ma tylu dziurek. Mimo wsypy ekonomicznej obecnie jest w ścisłej czołówce światowej i jednym z przodujących napędów rumieniejącego żużla na wschodzie.
Uwadze nie może umknąć, że z krajów byłego ZSRR nie brakuje startujących na mini żużlu w konfiguracjach rodzinnych. Na przykład z Estonii. W tym kraju po rozwiązaniu ZSRR sport żużlowy funkcjonuje na poziomie w zasadzie amatorskim. Jest szansa, że dorastające smarkacze to zmienią.
Z kolei na kontynentach i w krajach, gdzie nigdy nie dotarł dobrobyt socjalistyczny, uprawianie żużla zawsze wiązało się z tym, że mama i tata wysupłali trochę banknotów. Lub trzeba było wykazać się heroizmem i to w młodym wieku, aby zamiast pracować na kapitalistyczny dobrobyt, inwestować w sport bez żadnej gwarancji na zysk.
Takim heroizmem wykazywali się, chociażby Nowozelandczycy, a szczególnie zmarły niedawno Ivan Mauger, który z nastoletnią żoną ruszył do Anglii na podbój świata. W warunkach pokładowych porównywalnych na przybrzeżnym kutrze rybackim. Za pierwszym razem nie dał sobie rady z drapieżnym kapitalizmem. Wrócił do swojego kraju, ale marzeń nie porzucił. Nie zaniedbał również rodziny, a w związek małżeński państwo Maugerowie zaangażowali się jako dzieci. Jak tylko poczuł, że okrzepł do spełnienia marzeń, ruszył na podbój świata tym razem pewny, że się uda. Po zakończeniu kariery robił wiele rzeczy równolegle. Nie stronił od początkowego nauczania nastolatków, jak i korygowania doświadczonych zawodników.
W mojej pamięci zapadły obrazki, kiedy organizował w Australii i Nowej Zelandii lekcje dla początkujących 13-14 latków. Ci kamikadze sobie tylko znanym sposobem wcześniej posiedli umiejętność jazdy ślizgiem. Bardzo często na motocyklach, które przypominały żużlowe niż były żużlowe. Za około jedną godzinę lekcji kasował przeważnie od oszczędnego taty od 700 do 1000 $. W ramach początkowego nauczania tłumaczył jak należy przygotować motocykl żużlowy. Pod jego wytycznymi jeżdżące dziwadła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamieniały się w rasowe żużlówki. Następnie w jaki sposób dopasować styl jazdy do warunków torowych. Jak utrwalić nawyki do właściwego prowadzenia motocykla na łukach i prostych. Na koniec ocena jazdy z omówionymi elementami i wytyczne, nad czym pracować.
Od umiejętności przyswajania wiedzy adepta zależało jak dalece taka lekcja pomogła. Na kolejne ewentualne porady trzeba było podróżować za nauczycielem. Ewentualnie załapać się do ekipy Ivana, przemierzać Australię po szutrowych drogach i awanturować się wiecznie z kangurami o miejsce na pasie ruchu. Tępe te kangury, to chyba przez nie jeżdżą w Australii po lewej stronie drogi.

Przytoczyłem zaledwie chaotyczny zarys jak zaczynają ci, którzy się nie przebili. I ci, którym się powiodło. Gotowego sposobu na sukces nie ma. Są jednak cechy wspólne na każdej szerokości geograficznej, które na pewno są pomocne.
Pasja. Odwaga do realizacji marzeń. Upór. Odrobina talentu. I wiara w to, co się robi.
A plan rezerwowy? Bez planu rezerwowego jest łatwiej.
Wszelkie podobieństwo i negatywne skojarzenia w tekście i ilustracjach są przypadkowe. Pa.
RYSZARD DOŁOMISIEWICZ
Żużel. Niebezpieczny upadek zawodnika Sparty! Może mówić o sporym szczęściu
Żużel. Dudek liderem. Ciasno po 1. rundzie (KLASYFIKACJA IMP)
Żużel. Kubera zdobył Toruń! Dudek ucieka! (RELACJA)
Żużel. Ogromny pech Małkiewicza! Ból uniemożliwił mu ściganie
Żużel. GKM żądny rewanżu. Junior Torunia znów poza składem!
Żużel. Prezes Włókniarza grzmi! Mówi o transferach