fot. Jarosław Pabijan
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Odzwyczailiśmy się cieszyć sukcesami biało-czerwonych. Do tej konkluzji doprowadził mnie ostatnio Rafał Dobrucki, trener kadry młodzieżowej, puentując odpowiedź na jedno z pytań taką właśnie sentencją.

Kto zamierza rozwinąć wątek, tego odsyłam na You Tube, do zapisu moich ostatnich pogaduch z Dobruckim właśnie. Uzmysłowił mi przy tym „Rafi”, że wcześniej, gdy na żużlowym podwórku mieliśmy do czynienia z hegemonią jednej nacji, choćby Duńczyków, ta nie przejmowała się zbytnio, że to być może nudne, że zabija ducha sportu, że nie do końca uczciwe, bo odkryli detal, który pozwalał im dominować sprzętowo, bez wkładu „tytanicznej” pracy, uzyskawszy przewagę techniczną nad konkurentami. I nic sobie nie robili z prób i starań innych uczestników zabawy choć ci byli z góry skazani na przegraną.

My zaś chętnie wracamy i podpalamy się historycznymi, seryjnymi zwycięstwami jednego zawodnika, czy reprezentacji, w różnych odmianach zawodów o mistrzostwo świata, bądź Europy, jednocześnie deprecjonując sukcesy rodaków. Owszem, jeszcze kilkanaście lat temu realia były zdrowsze. W kilku krajach solidne, mocne, liczące się rozgrywki ligowe. Znacznie większa globalnie liczba zawodników i państw, w których uprawiało się speedway, na dzisiejsze warunki, masowo. Konkurencja na rynku technicznym, szczególnie w kwestii motocykli. To sprzyjało rozwojowi i sprawiało, że tytuły mogły smakować bardziej, bo wymagały więcej. Dziś przetrwał tylko GM. Próbował, choć się nie przebił Marcel Gerhard, ze swoją konstrukcją, coś kombinuje Jawa, usiłując wrócić na rynek, nie ma jednak Goddenów czy Weslake’ów. Monopol zaś nigdy nie jest dobry i rozwojowy, chyba że masz go w garści. Konstrukcji Marzotto dodatkowo sprzyjają decyzje władz światowego żużla, z obniżaniem na siłę głośności, jako sztandarowym pomysłem. Niby w trosce o środowisko, w związku z przepisami wyższej rangi. Ale czy w F1 ktokolwiek przejmuje się szczególnie poziomem hałasu, dodam nadmiernie przejmuje?

Rynek zawodniczy podobnie. Coraz mniej czynnych żużlowców, ci aktywni, z czołówki, znacząco starsi. Napływ wartościowej, świeżej krwi, mocno ograniczony. Różowo nie jest. Z dwóch przynajmniej powodów. Primo – koszty. Mając możliwość kopać piłkę, praktycznie bez nakładów i obaw o zdrowie, nikt nie będzie ryzykował zabawy niebezpiecznej zarówno dla kości, jak też finansów własnych. I tu dotykamy drugiej przyczyny. Małolaty nastawione na zabawę, bez wysiłku i podchodzące do profesji lekko, na zasadzie przygody. Spróbuję, a jak mi się nie spodoba – odpuszczę. Takie czasy. Niegdyś chłopaki ze wsi garnęli się do speedwaya i przebijali mieszczuchów już na starcie. Mając za sobą doświadczenia praktyczne, od ujeżdżania motorynek po kombajny, mogli śmiać się z prób nieobytych „miastowych”. Do tego posiadali zmysł techniczny, czyli coś, co określiłbym mianem smykałki.

Współcześnie melduje się w szkółce kandydat na fryzjera damskiego, nieświadom beznadziejności swej misji, oświadcza buńczucznie, że chce podjąć treningi, mimo że wcześniej nigdy na niczym nie jeździł, bo nawet rower był zbyt skomplikowany, a fizycznie takoż niczego nie uprawiał, żeby się nie spocić przypadkiem. Widział jednak zawody w telewizji, spodobało się i postanowił w swej zarozumiałości i pysze, podjąć wyzwanie. Cóż, mamy epokę gender w końcu, więc każdemu wolno, a że kiedyś pognaliby takiego z klubu do diabła, teraz zaś „szkolą” – to już inne nieszczęście. Na wieś zaś wkroczył wielki świat, a z nim komfort, więc tym chłopakom też się już nie chce próbować. Choć pewnie Jasiu Ząbik ma w tej materii, ugruntowane praktyką i przekonaniem, zdanie odrębne.

Czołówka odjeżdża więc pozostałym wiekowo, sprzętowo i finansowo. Tylko wieczna nie będzie. Narybek zaś, nawet jeśli trafi się brylancik, nie bardzo ma gdzie (dobra jakość szkolenia w nielicznych klubach) i kiedy (bardzo mało zawodów dla najmłodszych) rozwijać swoją pasję. Rozgrywek ligowych niewiele, a do tego federacja kombinuje, jak przysłowiowy koń pod górkę z mistrzostwami pod swoją egidą. Był czas, że sprawa prezentowała się jasno i przejrzyście. Finały rozgrywano indywidualnie, drużynowo i parami. Do tego cały, rozbudowany system eliminacji, pozwalający rozwijać się i pokazywać światu tym na dorobku. Wszystko w randze mistrzostw świata ma się rozumieć, więc i o darczyńców łatwiej. Teraz jakieś SoN-y, Grand Prix-y i inne takie cuda, bez drużynówki jak Bóg przykazał i „normalnych” championatów w parach. Jeśli coś było dobre, a było, to kiego grzmota ktoś postanowił przy tym majstrować.

Że co? Że Polacy seryjnie wygrywali DMŚ, a nikt rzekomo nie chciał organizować finałów? I co z tego. A teraz na SoN nagle chętni się znaleźli? O Grand Prix pisałem kilka razy, zatem wersja spakowana do WINRAR-a. Miało być światowo – nie jest. Miały być wielkie miasta, stolice, państwa dotąd nieżużlowe i nowe kontynenty – też nie ma. Reguły gry zmienia się za to często, zbyt często i to akurat „działa”. Tylko jeszcze ten zestaw kandydatów do tytułu. Sztywny, hermetyczny, zamknięty w sobie – zatem nudny. Kibice kochają niespodzianki, baaa, sensacje, a tych jak na lekarstwo, o ile w ogóle. Deficyt „objawień sezonu” przy obecnym systemie. Wniosek z pozoru oczywisty. Organizujmy cykl Grand Prix, jak w skokach narciarskich, ale oprócz, a nie zamiast. Oprócz rozgrywek o tytuł IMŚ naturalnie. Z całą, rozbudowaną strukturą eliminacji na całym świecie, a przynajmniej w całej Europie. Niech to będzie owa pomoc, bo szansa dla perełek na zaistnienie, a dla pozostałych na przetrwanie. Więcej imprez, odpowiednia ranga, lep na sponsora – tyle. A przy jednodniowym finale, to jeszcze cuda Panie! Skoczkowie tak mają i chwalą sobie zarówno uczestnicy, jak też kibice. Speedway zaś uparł się na GP zamiast IMŚ, bo niby sprawiedliwiej.

Jeśli ktokolwiek obiecywał wam w życiu sprawiedliwość – kłamał. Nawet do sądu idziesz po wyrok, nie po sprawiedliwość. Skoro taki ten żużel rozważny, to dlaczego przez lata finały rozgrywano na Wembley, a tyle rund GP rocznie odbywa się w Polsce? Komu przeszkadza, że taki Egon Muller zdobył jedyny dla Niemiec, indywidualny championat, w skandalicznych okolicznościach przyrody, a wspomina się owe okoliczności po dziś dzień. To esencja, takie właśnie sensacje. A że nie do końca uczciwie? W końcu coś trzeba dyskutować, krytykować, coś musi podnieść adrenalinę. Inaczej zgnuśniejemy, a intelekt przestanie nam się rozwijać.

Podsumowując więc, podobnie jak Dobrucki, zastanawiam się, co nas boli w sukcesach Polaków. Owszem, warto dostrzegać szerokie spektrum przyczyn tego stanu. Nie jarać się bezkrytycznie. Ale czy jednocześnie musimy zabierać sobie radość ze zwycięstw. Tak ze skrajności w skrajność. Myślę, że nie. A gdyby jeszcze światowa federacja zechciała wspaniałomyślnie przywrócić ład i porządek w miejsce obecnego chaosu na żużlowym podwórku, wracając do sprawdzonych form wyłaniania mistrzów globu – to nam pewnie tylko dodałoby splendoru i powiększyło dorobek medalowy reprezentantów. Pozostałym zaś, nie tylko nie zrobiłoby krzywdy, ale pomogło powstać z kolan, jak nam zupełnie niedawno, za sprawą Tomka Golloba. Cieszmy się więc, dominujmy, nie próbując przy tym kreować się na świętszych od Papieża i nie wyciągając, ze szczególnym entuzjazmem, konkurentów za uszy z otchłani. Znaj proporcjum mocium panie. Owszem, delikatnie pomóżmy, by nie zginęli i by było z kim wygrywać, ale bez „przesadyzmu”. Za kilka lat siły mogą się przewartościować i znowu przekonamy się boleśnie, że nic nie jest nam dane na zawsze. Tak jak kiedyś przetestowali to Hamleci, wcześniej Angole, czy Amerykanie, bądź „Fundinowi”, takoż „Rickardssonowi’ Szwedzi. Nic nie trwa wiecznie, zatem radujmy się rodacy.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI

ZOBACZ TAKŻE: