Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W latach 90. ubiegłego wieku trzykrotnie (1993-95), jako zawodnik, zdobywał z WTS-em tytuł drużynowego mistrza Polski. Teraz wrócił do stolicy Dolnego Śląska, aby już jako trener walczyć o najwyższe laury. Dariusz Śledź – życie i twórczość. 

Skąd w ogóle pomysł na żużlową karierę?

Na pewno wpływ na to miał mój tata. To właśnie on zabierał mnie na żużel, gdy byłem mały. Oglądałem mecze i tak zrodziło się moje zainteresowanie tym sportem. Później już była szkółka, treningi i wiadomo – dalej się potoczyło. 

Pamięta Pan swoje pierwsze zawody? I w roli kibica, i zawodnika? 

Szczerze? Kompletnie nie pamiętam, kiedy i na jakich zawodach byłem z tatą po raz pierwszy. Jedno, co pamiętam, to, że miałem z sześć, siedem lat. A pierwsze zawody na motocyklu? Po latach nic tak naprawdę z nich nie pamiętam. Byłem chyba zbytnio wtedy zestresowany. 

To w takim razie co zamierzał Pan osiągnąć w momencie, gdy rozpoczynał tę swoją przygodę?

Chyba to, co każdy zawodnik. Marzyłem o tym, aby być po prostu najlepszym. Aby zostać numerem jeden na świecie. 

Pierwsze lata kariery spędził Pan w Motorze Lublin, w którym startował również Hans Nielsen. To był okres boomu na żużel w Polsce?

To prawda. Jak wiadomo, zaczynałem od startów w Motorze Lublin i tak się sprawy zbiegły, że miałem okazję obserwować początek tego wielkiego żużla w Polsce jako czynny zawodnik. Przyjechał Hans, a tak naprawdę mało kto w to wierzył do momentu jego przybycia na stadion. I co ja mogę powiedzieć? Przeżycie ogromne, przyjechał mistrz świata. Na pewno wywarło to na nas wielkie wrażenie i było to coś wielkiego – móc startować z nim w jednym zespole. 

Przed sezonem 1992 zmienił Pan barwy na wrocławskie, po sześciu latach startów w Motorze. Zadecydowały wtedy pieniądze oferowane przez wrocławski klub?

Nie. To nie było tak do końca, że wszystko kręciło się wtedy wokół pieniędzy. Lublin miał jakieś problemy finansowe i tym samym, chcąc się dalej rozwijać, musiałem szukać sobie innego miejsca na starty, aby wszystko było odpowiednio poukładane. Nadeszła oferta z Wrocławia i tak się złożyło, że na nią przystałem. 

Ofert pewnie było wtedy więcej…

Chyba nie. Ta się trafiła i tym samym innych już nie było (śmiech – dop. red.).

We Wrocławiu sezon 1992 okazał się takim na dotarcie zespołu. A później już zrobił się samograj – trzy tytuły z rzędu drużynowego mistrza Polski…

No tak. Pierwszy sezon jakoś super nam nie wyszedł. To się zgadza. Później już jednak wszystko funkcjonowało jak należy. Zarówno na torze jak i poza nim. Tym samym udało nam się wywalczyć trzy razy z rzędu tytuł drużynowego mistrza Polski. 

Do standardów należało wtedy oglądanie Pana z Piotrem Baronem w parze i słuchanie po wygranym przez Was biegu melodii z głośników – ole, ole, ole, ole…

Kurde, no faktycznie tak było. Wrocław w tamtych latach miał naprawdę znakomity zespół. To byli super zawodnicy. Każdy z chłopaków po kolei. Byliśmy drużyną, mieliśmy odpowiednie wsparcie ze strony klubu i naprawdę, proszę mi wierzyć, z dużym sentymentem po dziś dzień to wspominam. 

Rywal, jeśli stawał pod taśmą z Piotrem Baronem i Panem, łatwo nie miał. Była jakaś recepta na wygrywanie?

Recepty żadnej nie było. Powiem inaczej – może i była jedna kwestia nie bez znaczenia. We dwójkę z Piotrkiem byliśmy po prostu przyjaciółmi. To było bardzo ważne w tym wszystkim. Sporo czasu spędzaliśmy wspólnie. Mieliśmy do siebie nawzajem szacunek i, tym samym, może łatwiej niż innym jeździło nam się wtedy w parze. Doskonale na torze się rozumieliśmy i o to chyba w tym wszystkim chodziło najbardziej. 

W 1993 roku zaliczył Pan najlepszy sezon w karierze. Mistrzostwo Polski z WTS-em, do tego wygrany Złoty Kask i Łańcuch Herbowy. Średnia biegowa w lidze powyżej 2,300…

Tak, to był, patrząc z perspektywy, mój najlepszy sezon w karierze. Cóż więcej mogę dodać? Jeździłem jak potrafiłem najlepiej i chyba wtedy nie najgorzej to wychodziło. 

Wiele osób mówiło, że w tamtych latach WTS straszyło już przed meczem swoim sprzętem, który serwisował pracujący na wyłączność Otto Weiss.

Otto miał wtedy swój czas, jeśli chodzi o przygotowanie motocykli. Czy była w tym psychologia? Może i tak. Ja na tym sprzęcie startowałem, więc nie wiem, co czuli rywale. Muszę jednak wyraźnie zaznaczyć, że cokolwiek by się nie mówiło, ja ze współpracy z Otto Weissem byłem bardzo zadowolony. Zresztą, widać to doskonale po wynikach, jakie wtedy na jego sprzęcie osiągałem. 

Nie bez znaczenia w tym wszystkim był chyba też wtedy wysoki, jak na ówczesne czasy, profesjonalizm wrocławskiego klubu…

To się tu nie zmienia (śmiech – dop. red.). Na poważnie, to oczywiście wszystko było robione z głową. Nie mieliśmy wtedy na co narzekać i tak jak mówiłem wcześniej, wiele czynników zadecydowało o tym, że w tamtych latach Wrocław był najlepszym zespołem. Sposób prowadzenia klubu to jeden z tych kluczy do sukcesu. 

W 1995 roku wystartował Pan we wrocławskim turnieju Grand Prix. Zajął Pan wtedy dziesiąte miejsce…

Wspomnienia na pewno fajne. Przyznam, że byłem trochę rozczarowany, bo wiedziałem, że stać mnie na więcej. Miałem jednak tego dnia jakieś swoje kłopoty natury sprzętowej. Do tego doszło chyba jeszcze jakieś wykluczenie, upadek, o ile dobrze pamiętam. To mnie tego dnia zdezorganizowało sprzętowo. 

Po startach we Wrocławiu były jeszcze Rybnik, Lublin oraz Rzeszów. Karierę zawodniczą zakończył Pan w 2007 roku, po upadku w Gnieźnie. Żałuje Pan czegoś?

Moim zdaniem cała moja kariera to był wspaniały, fajny okres w sporcie żużlowym. Przyznam jednak, że niekiedy, jak sobie usiądę i zacznę wspominać to, co było, nasuwa się taki wniosek, że mogłem osiągnąć więcej. Nie ma jednak nad czym się rozwodzić. Było w porządku i tyle. 

Najlepsze i najgorsze wspomnienia z kariery zawodniczej?

Najlepsze to bez dwóch zdań te trzy tytuły z Wrocławiem. To było wtedy  niesamowite. Wspaniały zespół, do tego świetna atmosfera. Każdy przecież chce być mistrzem Polski, a my zrobiliśmy to wtedy trzy razy z rzędu. Najgorsze wspomnienia? Miałem taki sezon, nie pamiętam już który to był rok, kiedy to prześladowały mnie defekty. Bardzo mocno mi dokuczały.  

Mówi Pan – świetna atmosfera. Spotykaliście się poza torem również. Może jakieś anegdoty z tamtych czasów…

O, myślę, że byłoby co opowiadać, bo faktycznie kupę czasu ze sobą spędzaliśmy. Na torze i prywatnie. Jednak aby zacząć opowiadać publicznie, trzeba też mieć zgodę samych zainteresowanych (śmiech – dop. red.).

W ubiegłym roku awansował Pan z Motorem do Ekstraligi. Nie brak głosów, że jako były zawodnik potrafił Pan, jak mało kto, znaleźć nić porozumienia z zawodnikami…

Nie mnie to oceniać. Myślę, że starałem się działać jak najlepiej z  prowadzonym przeze mnie zespołem. Skończyło się wprawdzie upragnionym awansem, ale to też nie jest tak, że było łatwo. W sezonie mieliśmy swoje lepsze i gorsze chwile jako zespół. Największym sukcesem było to, że w rewanżu z Rybnikiem zacisnęliśmy pięści i pokazaliśmy, że stać nas na dobry wynik, który dał nam awans. To też pokazało że stanowiliśmy zgraną paczkę ludzi. 

Jestem mocno zaskoczony, że po wywalczeniu awansu przeniósł się Pan do Wrocławia. Zresztą nie tylko ja…

No tak. To może być odbierane jako zaskoczenie czy też jakiś nietypowy ruch. Otrzymałem ofertę poprowadzenia drużyny z Wrocławia, rozmawialiśmy długo i skończyło się podpisaniem kontraktu. Tym samym jestem we Wrocławiu. 

Rozumiem, ambicja podpowiedziała tak – trzy razy wywalczyłeś złoto dla Wrocławia jako zawodnik, zrób to teraz jako trener. Skłamię, jeśli powiem, że jest to powrót Dariusza Śledzia po czwarty tytuł z Wrocławiem?

Byłoby oczywiście miło (śmiech – dop. red.), gdyby to się udało. Tak na poważnie to uważam, że serio mamy dobrą drużynę. Najważniejsze jest jednak we Wrocławiu, aby każdy zawodnik pojechał na swoim poziomie. Jeśli tak się stanie, powinno być dobrze. Najpierw trzeba wejść do fazy play-off, a później będzie można dopiero myśleć, co dalej. Cele są postawione, ale nie zapominajmy w tym wszystkim, że to jest tylko sport i to w dodatku taki, gdzie na wynik ma wpływ bardzo wiele rzeczy. 

No to inaczej – co będzie decydowało o sukcesie wrocławskich zawodników? Umiejętności czy sprzęt, jakim będą dysponowali?

To jest, jak zwykle, pytanie do dywagacji. Ja zawsze uważam, że sprzęt z zawodnikiem musi tworzyć totalnie zgrany duet. Muszą doskonale ze sobą współpracować. Zawodnik musi umieć słuchać pracy silnika, musi umieć odpowiednio czytać tor i wtedy zaczynają się sukcesy. 

Podejrzewam, że po powrocie do Wrocławia spotyka się Pan z sympatią kibiców. Cieszą się z powrotu legendy?

Większą liczbę kibiców zacznę dopiero spotykać, mam nadzieję, w sezonie. A tak całkiem serio, to tak. Mogę powiedzieć, że oznaki sympatii i tego, że jestem we Wrocławiu pamiętany, docierają do mnie na co dzień.

Najgroźniejsi rywale w walce o to czwarte złoto dla Wrocławia to?

Absolutnie każdy z pozostałych z zespołów. To jest ekstraliga i każdy zespół będzie groźny. W każdym spotkaniu musimy być skoncentrowani maksymalnie. Wiele osób mówi, że Leszno i Zielona Góra. Zgadzam się, to silne zespoły. Historia jednak wielokrotnie pokazała, że w tym sporcie nie można lekceważyć nikogo. 

Na inaugurację ligi spotka się Pan z Piotrem Baronem. Będzie to jednak spotkanie nie w jednej parze, a po przeciwnych stronach boiska…

Tak. Tym razem będzie trenerska rywalizacja. Jedno jest pewne, wszystko rozstrzygnie się na torze i wygra lepszy zespół. 

ROZMAWIAŁ ŁUKASZ MALAKA