fot. Wojciech Figurski / 400mm.pl
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Tego nazwiska nikomu przedstawiać nie trzeba. Były bokser, Dariusz Michalczewski, to jeden z najbardziej utytułowanych zawodników w historii tej dyscypliny. Ostatnio zagościł również na meczu żużlowym Wybrzeża Gdańsk. O żużlu, boksie oraz życiu w poniższej rozmowie.

 

Panie Darku, z tego co mi wiadomo, to ostatnio był Pan widziany na stadionie Wybrzeża Gdańsk podczas meczu żużlowego…

Zgadza się. Ja w ogóle bardzo lubię żużel. Doskonały sport.

Pamięta Pan zatem swoje pierwsze zawody żużlowe?

Zawody pamiętam, ale który to był dokładnie rok, to nie powiem. Myślę, że to był 1983, a może 1984 rok. Na pewno jechał wtedy Zenon Plech i na końcu zawodów miał wypadek. W starych, dobrych czasach Wybrzeża bywałem na żużlu regularnie. Podziwiałem oczywiście żużlowców, swoje robił też charakterystyczny zapach. Do domu wracało się „czarnym”. Wtedy jeszcze była chyba inna nawierzchnia na torze.

Słyszałem, że Pan również jeździł na motocyklu żużlowym?

Zgadza się. Jak Andrzej Grajewski miał klub w Łodzi, to byliśmy tam ze Zbigniewem Bońkiem. Siedliśmy razem na motocykl i mieliśmy przejechać jedno kółko, a skończyło się na kilkunastu okrążeniach… Fajna sprawa.

Wybrzeże Gdańsk awansuje do ekstraligi żużlowej?

Nie wiem. Na pewno im tego życzę. Gdańsk zasługuje na żużel na najwyższym poziomie.

Były zapasy, zawodowo boks, na motocyklu żużlowym Pan jeździł. Jaki sport jeszcze uprawiał Dariusz Michalczewski?

Dużo dyscyplin (śmiech). Grałem w tenisa z Borisem Beckerem czy Michaelem Stichem. U Felixa Magatha trenowałem piłkę nożną. W 1997 roku jak byłem z St. Pauli na obozie w Katarze to proszę sobie wyobrazić brano mnie pod uwagę do pierwszego składu. Trochę dyscyplin sportowych  się „posmakowało”.

Zgodzi się Pan z taką teorią, że żużel i boks to najbardziej męskie sporty?

Ciężko odpowiedzieć. Według mnie jest boks, później długa przerwa i wchodzą inne sporty. W boksie jest taka zasada, że wygrywa ten, kto potrafi przyjąć cios, a nie uderzyć.

Ja słyszałem teorię, że w boksie wygrywa się głową.

Tak, ale na tym poziomie, na którym ja boksowałem, to należało potrafić przejść kryzysy. One zdarzają się w każdej dyscyplinie sportu, a w boksie praktycznie w każdej walce o mistrzostwo świata. W sporcie uderzać, atakować, potrafią wszyscy, nieliczni potrafią skutecznie radzić sobie z kryzysami. W boksie dostajesz cios, paraliżuje Ci przykładowo część ciała, ale musisz dalej improwizować i często pokazać prawdziwą twardość. Podobnie jest w żużlu. Niejednokrotnie zawodnik upada, jest kontuzja, on zaciska zęby i jedzie dalej.

fot. Marcin Szymczyk / 400mm.pl

W latach 1994-1996 Pan oraz Henry Maske byliście mistrzami świata innych federacji. Nie żałuje Pan, że nigdy nie spotkaliście się w ringu?

Absolutnie nie. Jeśli jest czego żałować, to chyba tylko pieniędzy, które by z tego były. Ja naprawdę niczego nie żałuję. Jako bokser zrobiłem wiele. Najwięcej obron tytułu, trzy pasy mistrzowskie, mistrzostwo w dwóch kategoriach wagowych. Jestem najlepszym, kolokwialnie mówiąc, polsko-niemieckim zawodnikiem wszech czasów. Wszystkie rekordy Henry’ego Maske zostały przeze mnie pobite. Henry Maske przegrał z Vriginem Hillem, a ja z nim wygrałem…

No właśnie. Teoria, że to wygrana walka ze wspomnianym przez Pana Virginem Hillem otworzyła drogę do wielkiej kariery, to według Pana prawda czy fałsz?

Ja myślę, że kariera rozkręciła się już  wcześniej, ale wygrana walka z Hillem to była taka koronacja.

Po pobiciu rekordu Gerda Mullera przez Roberta Lewandowskiego niemiecka prasa pisała i o Robercie i o Panu w kontekście tego, który więcej uzyskał sportowo i wizerunkowo w Niemczech…

Moim zdaniem absolutnie nie ma czego porównywać. Dziś są zupełnie inne czasy. Jest choćby wszechobecny Internet. Piłka nożna to jest gra zespołowa. Boks jest indywidualny. Ja z Roberta jestem dumny. Najlepszy zawodnik na świecie. Nie można tego jednak absolutnie stawiać obok siebie. Ja byłem dziewięć lat mistrzem świata. Mam zatem mówić, że jestem lepszy od Roberta? Dwa różne światy, a prasa jest od tego, aby artykuły się ukazywały.

Mi mówiono, że jak się wyjeżdża do Niemiec, to obojętnie co się osiągnie, to dla Niemca będzie się zawsze tą osobą, która przyjechała z Polski…

Ja w Niemczech czułem, że jestem „ich”. W Polsce zawsze wiele osób uważało mnie  za Niemca. Mówiły one, że Michalczewski to Niemiec. W Niemczech czułem, że mam szacunek. To jest chyba kwestia panujących stereotypów. Jak się robi swoje, odnosi się sukcesy, to Niemcy z czasem nabierają szacunku, choć oczywiście tego również  generalizować  nie można. O mnie w Niemczech mówiono: „Nasz Tiger”. W Polsce jest tak, że im osiągasz większy sukces, tym wokół Ciebie jest więcej zazdrośników.

Czemu w Polsce brak następców Pana czy Andrzeja Gołoty?

To, że nie ma następców Andrzeja, to chyba akurat dobrze. On za bardzo sukcesów nie odnosił. Boksował ładnie. Z Bowe sobie nie  poradził, a te inne walki to zostawmy. Był bardzo popularny, ale z sukcesami bym nie przesadzał.

To inaczej. Czemu nie ma Pana następców?

Czemu? Prosta odpowiedź. Dziś wszyscy chcą robić szybkie „strzały”. Do osiągnięcia sukcesu konieczny jest solidny fundament.Sukces to jest nic innego jak droga przez  ból, załamania i  wyrzeczenia. Pamiętaj, że aby coś dziś osiągnąć, to w każdej dziedzinie życia czy w boksie, czy w żużlu musisz zap… Ponad przeciętnie. Wtedy możesz dopiero  odnieść sukces. Inaczej co najwyżej poziom średni i giniesz w tłumie. Ja bardzo chciałem i byłem zdolny do bardzo ciężkiej pracy. Mój menadżer – Klaus Peter Kohl, twierdził,  że po mnie przyszło do Uniwersum dwudziestu potencjalnych talentów stulecia. Oni „zginęli”. Michalczewski był dalej. Kiedyś mu podziękowałem, że nie nazwał mnie „talentem stulecia”, Obecnie mało jest takich sportowców, którzy są w stanie poświęcić się totalnie ciężkiej pracy dla sukcesu. Takie mamy czasy.

fot. Wojciech Figurski / 400mm.pl

Każdy sportowiec musi znajdować w trudnych chwilach motywację. Pan skąd ją czerpał?

Szczerze? U mnie to była kasa i chęć ponownego czucia satysfakcji i dobrej atmosfery po walce. Atmosfera po wygranej była zawsze fantastyczna.  Walczyłem, zarabiałem, a każda walka niosła za sobą coraz większe pieniądze.

Ponoć stosował Pan zasadę „umhauen und kassieren” (obić i skasować – dop.red.).

(Śmiech) Dobrze Pan się przygotował. Tak, owszem, swego czasu pisano o mnie. Prawda jest taka, że ja byłem twardy, potrafiłem mieć taktykę i zawsze byłem dobrze przygotowany kondycyjnie. Jak mnie ktoś pytał: „Darek, po co ci to?”, to odpowiadałam żartobliwie: „Trzeba zap… i kasować”. U mnie w ringu się działo. Było około czterdziestu nokautów, a to publika uwielbiała i za to też mnie kochano. Potrafiłem zrobić widowisko. W boksie kibice najbardziej czekają na nokaut, tak jak na stadionie żużlowym większość tak naprawdę czeka na upadek.

Henry Maske był uznawany za gentelmena ringu, Pan za tego, który „wali” do końca. W 2002 roku mocno Pan znokautował Jamajczyka, Richarda Halla…

No tak było. Ja miałem „jaja” i dlatego mój boks się podobał. To też nie było tak, że napierdzielałem do końca, ale dużo dawała taktyka. Moja lewa ręka była najlepsza na świecie. Wszyscy o tym wiedzieli przed walką, ale był ring i lewa znowu chodziła. Moja mama mi mówiła, że mam dwie lewe ręce, ale jedna faktycznie była bardzo dobra.

Pisano swego czasu, że przyznawał się Pan do „przehulania” 30 milionów…

Znowu tylko pisano. Przesadzano. Tak naprawdę, ile można w życiu przepić, czy za ile się bawić? Ja jestem zabezpieczony finansowo. Problem jest taki, że 95 procent sportowców jest życiowo „upośledzonych” i nie myślą o tym, co po karierze. Po dwóch latach od jej zakończenia nie mają często nic. Kariera to jest pewien etap życia i mądry człowiek myśli, co będzie potem. Ja ostatnie pięć lat już myślałem o tym, co będzie jak zejdę z ringu i tak naprawdę to myślenie o tym, co będzie po kosztowało mnie dwie ostatnie porażki. Głowa nie była już tak skoncentrowana jak powinna. Sportowcy często podczas karier  są za dużo „niańczeni i chuchani” i później nie potrafią sobie sami  poradzić. Były wtedy inne czasy, aniżeli teraz i ja dochodziłem do sukcesów często w spartańskich warunkach. Jak dobrze popatrzysz na zawodników innych dyscyplin, to jest jak mówię. Poprzednie pokolenia były bardziej twarde i zahartowane. Musiały sobie radzić samie.

Z tego co mi wiadomo, to uchodził Pan za osobę ciekawą życia. Taki „kolorowy” ptak i za to też Pana kochano…

Dokładnie. Ja kochałem ludzi. Potrafiłem też bawić się po walkach. Wiem, co to jest dzielnica St. Pauli, jak i wiem jak wyglądają najdroższe restauracje świata. Poznałem wiele osób. Jadłem obiady z kanclerzem Schroederem, malarzem Bruno Brunim czy innymi. Znałem jednak też łobuzów z dzielnicy St. Pauli. Mnie nie interesowało to, kto jest kim. Jeśli mogłem od kogoś coś ciekawego usłyszeć, czy pogadać, to lgnąłem do tego towarzystwa, a ono do mnie. Przeważnie ja musiałem „gadać”, bo faceci w pozytywnym słowa znaczeniu mają chyba kompleks, że ja to mistrz świata akurat w boksie, męskim sporcie. Kiedyś siedzieliśmy w swoim towarzystwie „z Hannoveru”. Był między innymi Bruno Bruni, ja, Scorpions, były doradca kanclerza  Helmuta Kohla -Hans Hermann Tiedje, Schroeder. To był koniec lat 90. Zaczęto do mnie mówić na zasadzie: „K…, Tiger, ty jesteś zajebista marke”. I tak w kółko. Wróciłem do domu i myślałem, o co chodzi im z tą marke. Poszedłem do swojego adwokata. Ten mnie zbywał aż w końcu się dowiedziałem, że chodzi o znak towarowy. Kazałem mu więc znak zarejestrować.

Czyli tak powstał słynny napój energetyczny Tiger…

Nie. Tak powstała marka. W 2003 roku zgłosili się ludzie z Foodcare i wylicencjonowałem im moją markę. To jest coś z czego jestem dumny. Udało mi się zrobić coś fajnego po zakończeniu kariery.

Napój Tiger mocno się obecnie rozwija, nie tylko w Polsce…

Tak. Idziemy do przodu. Chcemy się mocno rozwijać i wchodzimy teraz na nowe rynki.

Raz się Panu nogi zatrzęsły i to bynajmniej nie na ringu…

Wiem o co chodzi. 1995 rok i audiencja u Papieża, Jana Pawła II. Kiedyś z Bruno Bruni namalowaliśmy obraz, został wylicytowany. Dochód przeznaczono na renowację krzyża w hamburskim Nikolai Kirche. Później miałem okazję pojechać na audiencję do papieża.  Nie wiem, jak to się stało, ale miałem wielką przyjemność wręczyć papieżowi swoje rękawice i była okazja do krótkiej rozmowy między nami. Pamiętam, że Ojciec Święty zapytał mnie: „Co Ty tu robisz syneczku”. Zacząłem tłumaczyć, że jestem z niemiecką grupą, kiedyś uciekłem z Polski, teraz boksuje itd. Papież wspomniał, że chyba coś o mnie słyszał, może z grzeczności. Nie wiem. W każdym razie to spotkanie było dla mnie wielkim ale to bardzo wielkim  przeżyciem.

W swoim życiu poznał Pan wiele znanych osób. Jest ktoś jeszcze na liście do poznania?

Nie wiem, Musiałbym się zastanowić. Trochę tych „znanych” poznałem. Whitney Houston, Micka Jaggera, Franza Beckenbauera i wielu innych, również moich idoli z młodości jak Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach czy Zbigniew Boniek. Pamiętam, że kiedyś grałem mecz pokazowy Polska-Niemcy. Wchodzę do szatni, siedzą moi idole i mówią: „Młody, chodź, siadaj”. Kolejne fajne przeżycie.

fot. Marcin Szymczyk / 400mm.pl

Polityki Dariusz Michalczewski stara się unikać. Czytałem Pana wypowiedź dla niemieckiej prasy, że do polityki idą ludzie dla pieniędzy…

Tak mi się wydaje. Do polityki powinni iść ludzie mądrzy. Ludzie z doświadczeniem, którzy chcą zrobić coś dla kraju, znają się na tym i co najważniejsze, są niezależni finansowo. Jeśli ktoś nie jest niezależny finansowo i udziela się w polityce, może być podatny na różne rzeczy, które z kolei są złe dla społeczeństwa. To ostatnie jest w polityce najważniejsze. Politycy powinni działać zawsze dla narodu. Takie jest moje zdanie. Obecnie różnie to wygląda.

Ostatnio dostał Pan propozycję powrotu na ring i stoczenia walki z Royem Jonesem juniorem,  Specjalnie rzucił Pan na początku zaporową kwotę 10 milionów euro…

Propozycja była, owszem. Kwotę rzuciłem na tak zwanego „odczepnego”. Mam już swoje lata i nie wiem, czy powrót byłby słuszny. Żartobliwie mówiąc, jakiś ojciec by wziął syna – choć oglądać tego słynnego z moich czasów Tigera, a tu by wyszedł podstarzały Tiger (śmiech). Uznałem, że jak dam taką kwotę, to będzie spokój, a jak wrócą, to za tę kwotę wyjdę na ring i zacznę przygotowania, aby znów na chwilę stać się sportowcem.

Miał Pan kiedyś wrażenie, że odbiła Panu „woda sodowa”?

Nie. Nigdy tego nie miałem. Uważam, że cały czas jestem normalny. Ze zwyczajnego lenistwa nie chce mi się „świrować”. Trzeba być sobą. Nie chce mi się być kimś innym, aniżeli jestem. Jestem i byłem na to po prostu za „leniwy”. (śmiech)

Teraz prowadzi Pan spokojne życie rodzinne…

Dokładnie tak. Nadrabiam czas. Byłem za młody dla swoich pierwszych synów, jestem za stary na Darka i na Nel. Teraz mam pierwszą, małą córkę. Dzieci trzeba mieć w odpowiednim wieku. Powiem tak, kiedyś dzieci rzucałem do wody, a dziś się trzęsę, aby córka nie potknęła się na ulicy. Chyba za poważnie podchodzę.

Na koniec wracamy do żużla. Bartosz Zmarzlik zostanie ponownie mistrzem świata?

Czy zostanie to nie wiem. Ja mu  bardzo mu tego kolejnego sukcesu życzę. To doskonały zawodnik, który wie, że do wielkich rzeczy dochodzi się katorżniczą pracą.

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuje również i pozdrawiam wszystkich czytelników.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA