Damian Klos.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

„Sto metrów do celu podróży” – oznajmia mój cyfrowy przyjaciel Mapfactor. Brama zamknięta, więc mogę pomarzyć o wtargnięciu busem na podwórko. Wyskakuję z fury i w drodze do bocznych drzwi badam temat. Drewniany, pokrzywiony płot, krzywo przybita tabliczka z numerem. Stodoła wyglądająca, jakby dosłownie przed sekundą przeszła tu wichura. Wściekle ujadający Burek z podwiniętym ogonem, przykuty metalowym łańcuchem do czegoś ukrytego w kwadracie czarnej nicości, wyciętej w ścianie tej grożącej rozpadem ruiny, chroniącej przed deszczem siano, rdzewiejące sprzęty rolnicze, inwentarz, robactwo, pchły, złom i, sądząc po zapachu trzody, kilka wychudzonych organizmów docelowo przerobionych na kiełbasę lub upieczonych, wpychanych do mordy nieudolnie trzymanymi sztućcami wspomaganymi przez tłuste paluchy obite twardą, zrogowaciałą od roboty skórą. To nie wróży nic dobrego.

Wyciągam z paki biały foliopak i przedzieram się przez zablokowaną domowej konstrukcji skoblem furtkę. Stawia opór i skrzypi, a moja inwazja na posesję powoduje, że szczek Burka staje się jednym, szturmującym uszy pasmem wysokiego jazgotu. Musi być, że nagle ktoś gdzieś nacisnął guzik i zwielokrotnił psu tempo otwierania paszczy. Ze stodoły wybiegają milczące kury, pod stopami mlaska mi pierwotne, obrzydliwe błoto, tu i ówdzie splugawione kropkami niedefiniowalnego syfu. Czuję się, jakby moje buty były przyssawkami, zastanawiam się jak wsiądę z powrotem do auta i czy to błoto nie przesiąkło już do mych stóp. Powietrze śmierdzi zwierzęcym kałem. Rozglądam się dookoła. Sterta desek, jakieś okna z rozbiórki, połamane palety, obok kupa złomu. Kilka worków cementu nie wiedzieć czemu rozrzuconych po kilku losowych miejscach podwórza. Po przeciwnej stronie od bramy wejściowej sporej wielkości wyrwa prowadząca na pole. Odbite w błocku skośne pasy kół od traktora. Z dwieście metrów dalej, oddalający się w nieokreślonym celu Ursus sześćdziesiątka z przyczepą. Słońce skryte pod zwałami chmur, sąsiadów za płotem brak.

Na drzwiach prowadzących do prostego domku przykrytego dziurawym kocem łuszczącej się farby nie ma ni dzwonka, ni kołatki. Lustrując teren liczyłem na to, że gospodarza wyłoni z chałupy jego czworonogi, zniewolony alarm. Przeliczyłem się najwyraźniej. Skanuję paczkę. Pani Płaszczymąka*, Chujwiegdzietowice 12. Pukam do drzwi w nadziei, że się nie rozpadną. Czekam jakieś pół minuty, rozglądając się, gdzie pośród całego tego dziadostwa mogę zostawić towar. Ostatni raz, bez większej nadziei, próbuję wywołać gospodarza, będąc w duchu przekonanym, że to zapewne on oddala się za sterami traktora. Odwracam się, gdy słyszę z chaty głośne: „Zara!”. Nie brzmi przyjaźnie, lecz nie odsuwam się ani o piędź w tył. Jestem kurierem, poradzę sobie.

Bywałem w takich miejscach kilkadziesiąt, jak nie kilkaset razy. Łódzkie, śląskie, opolskie, świętokrzyskie. Bieda i zaniedbanie nie znają granic. Nie robi im różnicy opcja polityczna, którą reprezentuje czy to wójt, czy rząd, bo ich spojrzenie najzwyczajniej w świecie tam nie dociera. Tu nie ma podziału na Polskę A i Polskę B. To jest Polska Y, Polska Z jak Zadupie. Osady liczące kilkanaście gospodarstw, leżące na uboczu większych wsi. Zapomniane przez wszystkich Budziaki, Chmielniki, Stasiowe, Zadole, Pustkowie, Łebki, czy inne nazwy znikąd, które ujrzymy dopiero gdy zzoomujemy na maksa mapę. W mediach tej Polski nie pokazują. Nie jest trendy, nie ma dla niej miejsca na antenie. Jest zamiatana pod dywan, jak niechciane okruchy, gdy niedokładnie odkurzyliśmy, a goście stoją już w progu.

Niektórzy miejscy kurierzy twierdzą, że mają na rejonie przekrój społeczeństwa. Różne opcje polityczne, dziadki z parterów i pierwszych pięter rejestrujące życie lepiej niż porządna kamera, bogactwo sędziów, biznesmenów, prawników i lekarzy, poukrywane dla oczu postronnych w podmiejskich willach. Roszczeniowa młodzież, studentki odbierające paczki w majtkach. Skakanie po blokach w pogoni za wiecznie pracującym odbiorcą. Kurier miejski widzi to i wiele więcej, ale nie zna Polski. Zna polskie miasto, nasączone tefauenem, jednorodne, przekonane o swej światłości i wyższości. Naszkicowane za pomocą pewnej konkretnej kreski.

Ludzie lubią dyskutować z kurierem, zwierzać mu się niczym barmanowi czy fryzjerce, choćby ich wynurzenia gówno nas obchodziły. Gniewny ton gospodarza zwiastował, że jego na zwierzenia nie najdzie. Usłyszałem ciężkie kroki, zagrzechotał klucz, rozwarły się drzwi. Najpierw dopadł mnie stęchły aromat kojarzący się z sienią, wżerem dymu z papierosów, starym ciałem i jedzeniem gotowanym dla psów. Milisekundy po nim wyłonił się z nieznanej czeluści przedsionka Pan Płaszczymąka, zasłaniając kolosalną sylwetką całą przestrzeń, nie pozwalając mi tym samym wejrzeć do środka. Burek zapragnął chwili przerwy, a z nieba zaczęły spadać krople deszczu. Wielki osobnik obejrzał mnie z góry na dół, koncentrując spojrzenie na paczce.

– A do kogo to? Ja żym coś zamawiał? – podrapał się po łysej, czerwonej głowie. Rzym, pomyślałem, założono wedle oficjalnego przekazu w 753 roku przed Chrystusem. Zatoczyłem oczami.

– Pani Płaszczymąka – odparłem sucho – któreś z państwa na pewno zamawiało.

– A to łuna coś zamawiała – uśmiechnął się rubasznie – A to hiena, a nie wiesz pan co to to tam jest? – codziennie co najmniej kilka osób pyta mnie, co jest w paczce. Jakbym miał rentgen w oczach, albo posiadł wiedzę Tajemnego Sanktuarium.

– Nie wiem, proszę Pana. Nazwisko takie samo? – zapytałem, wręczając mu towar. Zmiął go w potężnych łapach w małą kulkę. Czytał etykietę, mamrocząc pod nosem. Badał zawartość za pomocą dotyku, nie ośmielając się, o dziwo, zajrzeć do środka. Ni to chrząknął, ni to szczeknął śmiechem. W tym samym momencie pies na nowo zaczął ujadać jak stado demonicznych kundli.

– Puszek!! Uspokójżesz się!! – ryknął gospodarz, ruszając w klapkach w stronę zwierzęcia, aby go przestraszyć. Do moich nozdrzy wtargnął zapach piwska, a Puszek zawiesił chwilowo spojrzenie, zamilkł i zaczął grzebać ryjem w ziemi. Płaszczymąka zatrzymał się.

– No, dobry pies. Łuna ciągle coś zamawia. Mówię Panu, chłop jeździ, zarabia, a łuna tylko wydaje te piniądze i wiecznie mało i mało. Nazamawiała tych łachów, a  nigdzie w niczym nie łazi – jakoś nie potrafiłem sobie uzmysłowić, jak w tym chlewie może egzystować istota zamawiająca w kółko nowe ciuchy, pragnąca wyglądać ładnie i schludnie. Gdy tak się zastanawiałem, z głośnym skrzekiem ze stodoły wybiegło kilka długoszyich, szarych od brudu gęsi. Guliwer w dresie i podkoszulku kontynuował, nic sobie z hałasu nie robiąc.

– Bo ja na tirach jeżdżę, wie Pan? Ino pauzę mam tera. Człowiek niby dobrze zarabia, a gdzieś tych piniędzy ni ma… Ale Panie! Nie przejmuję się. Dach nad głową jest, zwierzynta są, pola kawałek, proszę Pana, jest, auto człowiek ma, a i na piwko od czasu do czasu wystarczy – kiwałem potakująco głową, bo co tu powiedzieć, a pan Płaszczymąka kontynuował – Tylko żona niezadowolona z tych tirów, skończy się to niedługo, Panie.

– Dlaczego się skończy? – zapytałem, gdy po jego ostatnich słowach cisza przeciągnęła się do kilkunastu sekund.

– Bo baba w ciąży jest, Panie. Co to dopiero będzie… Łuna tu w szkole uczy, w gospodarstwie siedzi, ja piniądze przywożę. Wie Pan, do Francji jeżdżę, Rajchu, Włoch, Hiszpanii. Tam to dopiero są… Się człowiek naogląda, a tu przyjdzie przy jednej babie siedzieć i dziecku. Ale cieszę się, co mam się nie cieszyć. Wie Pan, ona, proszę Pana mi wiecznie wyrzuty robiła, płakała, że mnie ni ma nigdy, że sama siedzi, że rodzina, bałagan na podwórku. No i ciach – klasnął w dłonie, by podkreślić istotę poczęcia – poszło. W ciąży jestem, Sławek, mówi, będziesz musiał zmienić robotę, pomóc mi. Ale nie ma tego złego, jak to gadają… Wie Pan, dobra baba, ino tych kurierów zamawio i piniądze wydaje. A tak to robotna, chętna, obiad ugotuje, pozmywo. Wiesz Pan, co łuna tera robi? – gość jakby czytał mi w myślach, bo próbowałem sobie właśnie wyobrazić panią Płaszczymąkę, jak odnajduje się w tym zaniedbanym gospodarstwie u boku tegoż światowego człowieka. Nie próbowałem zgadnąć odpowiedzi na pytanie, nie zdążyłbym zresztą.

– A widzisz Pan ten ciągnik? To łuna siedzi właśnie, Panie, i obornik tam zawiezła na pole. Mówiłem, że dobra, obrotna baba? Nie jak te z telewizji, lafiryndy, że z brzuchem to łuna nic nie zrobi, ino karmić, latać wkoło niej, kremy i pudry do dupy jakieś. Mówię, ja pojadę, a ona: Sławek nie, Ty żeś pijany i już nie umisz takim ciągnikiem jeździć. No i przyczepę podpięła, wsiadła, elegancko jeździ, Panie, przód, tył, pole zaora, słomę przewiezie. Dobrą żym se kobitę wybrał, no nie? – w głowie widziałem tylko siebie robiącego potwornego, powolnego fejspalma. Rzym upadł w 467 roku po Chrystusie, zdobyty przez Germanina Odoakra. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie Pani Płaszczymąki zasiadającej w ciąży za sterem wiozącej gnój sześćdziesiątki.

Zgodziłem się z jej mężem, powiedziałem, że niestety spieszy mi się i muszę jechać dalej. Uśmiechnął się jeszcze raz na pożegnanie, podziękował, wyciągnął bochen dłoni i wymieniliśmy uścisk. Była wielka, ciepła i miękka – nie była to ewidentnie dłoń spracowanego rolnika, lecz eskapisty, który wsiada w ciągnik siodłowy i ucieka w Europę, zostawiając żonę samą ze wszystkimi problemami życia w miejscu, które przypominało mi Nigdzie z uwielbianej za gnoja bajki noszącej tytuł: „Chojrak, tchórzliwy pies”.

Wsiadłem do busa, brudząc wnętrze błotem. Nie szkodzi, to auta robocze, a nie ekskluzywne gallardo. Obracając się zaobserwowałem ukradkiem, jak pan Płaszczymąka drepcze w swoich klapkach po bagnistym podwórzu, kierując się ze zmiętym foliopakiem w stronę oddalającego się ciągnika. Zaczęło mocniej padać. Po chwili machnął sam do siebie ręką, obrócił się zrezygnowany i ruszył do domu. Ja natomiast wpisałem swojemu przyjacielowi kolejną komendę. „Za pięćset metrów skręć w prawo” – odparł metalicznie. Wykreśliłem Chujwiegdzietowice 12 z listy, wbiłem jedynkę i puściłem sprzęgło.

Nie tak miał wyglądać miesiąc moich trzydziestych urodzin. Patrzę w kalendarz. Deszczowa Mallila, dalekie Hallstavik, przyczepny Esjberg, solary na trybunach Landshut, Vetlanda, Boska Pizza w Gustrow i Dzień Mojego Święta, w który to poznańskie Skorpiony miały mierzyć się z Kolejarzem w bliskim sercu Opolu. Miast tego zakładam żółto-czerwony podkoszulek, jeżdżę po wioskach i latam z paczkami. W kieszeni noszę skaner i długopis, a nie śrubokręt do sprzęgła i klucze do regulacji naprężenia łańcucha. Uczę się kolejnego rejonu, poznaję historie przeciętnych ludzi. Badam Polskę taką, jaka jest. Druga liga startuje w sierpniu, ale odjechać dziesięć meczów w dwumiesięcznym sezonie, to jak wypełnić kilka questów w wersji demo najnowszego Diablo.

Już dziś rusza Ekstraliga. Nie dociera to do mnie, wypieram tę myśl jak najdalej, jednocześnie niecierpliwiąc się w głębi duszy jak dziecko czekające na… Idźmy ze szkodliwym duchem czasu, na swój pierwszy tablet. Zazdroszczę kolegom, których widzę w maskach na instagramie, gdy odjeżdżają pierwsze treningi. Zazdroszczę nielicznym wpuszczanym na stadiony prominentom. Nie przywykłem do roli telewizyjnego kartofla, który speedway ogląda tylko z perspektywy kamer, z audiodeskrypcją komentatorów w pakiecie. Jednak to jest fakt, sezon tuż tuż! Pomarańczowe światło, dwie minuty włączone.

Jak to będzie wyglądało? Choć centrala poszła po rozum do głowy i zezwoliła na obecność dwóch mechaników w teamie zawodnika, wciąż mamy absurdalny i niejasny w wielu miejscach regulamin sanitarny. W dalszym ciągu zabraniamy po zawodach wykąpać się, skazujący dziś gości z Grudziądza na śmierdzący powrót do domów – czy to w atmosferze klęski, czy wiktorii. Zaprawdę powiadam, że przed nami sezon pytań, jaj i niespodzianek.

Czy Jarek Hampel odegra faktycznie rolę bomby/granatu transferowego? Wielki to sportowiec, uznana marka, ale czy nie pompujemy zanadto tej sytuacji, robiąc z niej momentami sensację na poziomie narodzin dziecka przez mężczyznę? Jak groźny okaże się toruński Szczupak pośród stada rybnickich Rekinów? Czy Rune po siedemnastu latach kolejny raz poprowadzi częstochowskie Lwy do upragnionego złota? Włókniarz stawia się w roli faworyta, ale nie zapominajmy, że to tylko i aż sport. W 2003 roku Apator miał w składzie duet stranieri w postaci Crumpa i Rickardssona, i co? Srebro. Kilka lat później Złomrex zbudował w Częstochowie potężną pakę wiedzioną również przez dwójkę liderów Grand Prix – Grega Hancocka i Nickiego Pedersena. I co? Kontuzje, potknięcia, o złocie można było jedynie pomarzyć. Faworytem być łatwo, niełatwo zaś udźwignąć presję i sprostać oczekiwaniom.

W roku zarazy kluby wyciągają  króliki z kapeluszy i asy z rękawów. W Rybniku wyciągnęli Szczupaka, w Lublinie Hampela, w Częstochowie liczą na odrodzenie Holty, we Wrocławiu Czugunow stał się ni stąd, ni zowąd Polakiem, a Maksym dzięki sprawnej – zapewne niezwykle kosztownej – obsłudze prawniczej może jeszcze startować. Leszczynianie odkryli solidne pęknięcia na powierzchni swojego walca, Grudziądz zakontraktował Dzika, do Falubazu wrócił w roli gościa mistrz kopary aż po jaja – uśmiechnięty Grzechu Walasek. Gorzowska Stal natomiast, poza interesującą nazwą sponsora tytularnego, zaskoczyła tym, że nie zaskoczyła niczym.

Ekstraliga serwuje nam również od tego sezonu eksperymentalną tabelę biegową, która ma pomóc zawodnikom ustawionym dotychczas w pozycji doparowego. Zawodnikom, którzy zaczynają z kiepskich pól i startują na liderów ustawionych przy kredzie. Jak ów system zagra? Jak go rozgryzą trenerzy? Czy widzowie i zawodnicy przyzwyczają się do układu biegów, czy spowoduje to tylko zbędny chaos? Moim zdaniem, tabela biegowa jest słaba. Eliminuje de facto instytucję pary. Ktoś powie: „No ale patrz, Damsi, tutaj każdy startuje w biegu z każdym, drużyna musi być jednością, nastała sprawiedliwość”. Teoretycznie tak, ale to rodzić może także konflikty. Poza tym, co z sytuacją, gdy w klubie znajdują się duety, które lubią i umieją współpracować ze sobą na torze? Ano, możemy tę ich współpracę wyrzucić do kosza, bo może być tak, że odjadą w trakcie spotkania tylko jeden wspólny bieg.

Koronawirus, brak publiczności, niejasny regulamin, tabela biegowa, co by tu jeszcze… Częstotliwość startów, o tak. Nie ma Szwecji, Danii, Anglii, turniejów towarzyskich i eliminacji. A praktis, to tylko praktis. Niektórzy rajderzy potrzebują jazdy, potrzebują rytmu. Potrzebują też testów, żonglowania silnikami. Nie mając startów, mogą inaczej reagować, inaczej może ewoluować w trakcie sezonu ich forma. Mogą szukać, a nie znaleźć, zadając kłam biblijnemu frazesowi. Trening ma to do siebie, że choćbyś jeździł od rana do nocy, przejeździł wszystkie możliwe silniki, sprawdził każdy setup, to za trenowanie nie płacą. Żaden żużlowiec nie da na treningu z siebie tyle procent, ile dałby w meczu. No chyba, że będzie to gra o skład, ale na wożenie się po płotach w środku tygodnia zwyczajnie nie zezwolą trenerzy.

Wszystko to powoduje, że w 2020 szykuje się nam niezapomniany sezon. Pełen zagadek, niespotykanych sytuacji i niespodziewanych rezultatów. Sezon Koronawirusa, który może nadać żużlowi kierunek na kilka najbliższych lat. W dalszym ciągu nie wiemy, co z ligami zagranicznymi. Nie ma decyzji BSI na temat Grand Prix, nie ma pewności, jakie oblicze speedwaya ujrzymy za rok, ani kiedy i ilu kibiców będzie finalnie mogło obejrzeć zmagania z trybun. Czy walka o utrzymanie jest już – jak wskazują media – rozstrzygnięta? Czy Motor bankowo wjedzie do play-offów? Czy o złoto w butelkę zagrają leszczyńskie Byki z Włókniarzem? A może pewnym zawodnikom zabraknie motywacji? Czy GKM Grudziądz wreszcie pojedzie o coś więcej, niż piąte miejsce? Co z Zieloną Górą i Gorzowem, gdzie przygotowano się do sezonu w ciszy i bez zbędnych zawirowań? Czy ich sezon będzie równie nijaki, jak gra w transferowego pokera? Jak spisze się doskonale zarządzana, przygotowana na każdy kryzys Sparta? Kto jaką dyspozycję zaprezentuje w pierwszej fazie tak odmiennego od wszystkich sezonu? Komu w plecy zawieje wiatr, a komu żużel zachrzęści między zębami? Wszystko to i wiele więcej zweryfikuje, jak zawsze, brunatny owal.

Najważniejsze, by nasza ukochana dyscyplina zakończyła pandemiczny bój z tarczą. By zwycięstwo nie było pyrrusowe, a za rok cygańska karuzela wróciła w pełnym wydaniu. Może speedway w okrojonym wydaniu jest tym, czego aktualnie potrzebujemy? Może wyostrzy przejedzone apetyty? Może w przyszłym sezonie, głodni topowego żużla kibice w Danii, Szwecji, Anglii i Niemczech ruszą tłumnie na stadiony? Może mecze Ekstraligi transmitowane w kilkunastu krajach dadzą bodziec do dalszego rozwoju żużla? Może powstanie jakiś nowy ośrodek lub rewolucyjny pomysł na popularyzację dyscypliny?         

Nadzieja umiera ostatnia, ale też nadzieja matką głupich. O ile w ostatnich latach zasypywaliśmy grób speedwaya powolnymi, metodycznymi ruchami łopaty, o tyle w tym roku możemy wysypać nań całą wywrotkę gruzu. Może się również, niestety, zdarzyć, że w zimę będzie problem. Budżety klubów wydrenowane, sponsorzy niechętni, Elitserien biedna, duńska liga okrojona, angielska Premiership „premier” tylko z nazwy, a polskie niższe klasy rozgrywek połączone z braku chętnych w jedną… Koniec tego, nie ma czarnowidztwa.

Kupujemy wirtualne bilety, zawodnicy grzeją motocykle, majstrowie pracujący dla elity cieszą się, że mogą wykonywać swój ukochany fach. My, wierni fanatycy spalonej mieszanki oleju z metanolem otwieramy piwko, modlimy się o łaskawą pogodę, zakładamy koszulkę/szalik i zajmujemy miejsce przed telewizorem. Jeśli aura pozwoli, został już tylko jeden dzień najdłuższego od wielu, wielu lat czekania na upragnione emocje. Cytując doskonałego Andrzeja Twarowskiego: „Proszę państwa, siadamy głęboko w fotelach, zapinamy pasy i startujemy!”

Show must go on!

DAMIAN KLOS