Damian Klos.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Mecz pod Jasną Górą przypominał nieco reklamę płynu do naczyń, gdzie Włókniarz pełnił rolę silnego, zielonego koncentratu radzącego sobie z wszelkim brudem. GKM zaś przybrał formę taniego, wodnistego i nieskutecznego odpowiednika. Tego, którego mamy za żadne skarby z półki nie wybrać. Zawodnicy z Pomorza – prócz Artioma i momentami demonstrującego swoją torową chamówę w klasycznym wydaniu Nickiego – okazali się bezbarwni, miałcy, absolutnie niezdolni, by stawić Lwom czoła na częstochowskiej sawannie.

Akt IV

Rozczarowany brakiem walki w Rybniku liczyłem na to, że hitowe starcie kolejki – Stal Gorzów versus Unia Leszno – rozpali mnie do czerwoności nie gorzej, niż pierwsze testy Roberta Kubicy w DTM. Że w końcu skosztuję tego produktu premium, tego mięciutkiego ribeye’a skropionego palonym masłem. Nie przeliczyłem się.

Geometria gorzowskiego toru charakteryzuje się tym, że jakkolwiek by go nie przygotować – będzie walka. Niewiele pamiętam meczów na Jancarzu, na których nie byłoby mijanek i chodziłaby tylko jedna szybka ścieżka. Tak też miało miejsce w niedzielę, co pokazały już pierwsze biegi.

Pomimo czarnej passy w pojedynkach wyjazdowych ze Stalą, uznawałem za faworyta mistrzowską Unię Leszno. Byki – gdy spojrzeć na ich skład – nie wyglądają, jakby w jakikolwiek sposób ucierpiały po stracie Jarka Hampela. Tegoroczna Stal natomiast, osłabiona na domiar złego kontuzją wracającego do ukochanego środowiska Puka Iversena, składa się zarówno z filarów, jak i zawodników, po których nigdy nie wiadomo czego się spodziewać – w tym kompletnie zagadkowych juniorów.

Moje przypuszczenia okazały się strzałem w dziesięć już po pierwszych biegach. Wydarzeniem inauguracyjnej serii zawodów była niewątpliwie taśma odzianego w nowe, królewskie szaty Bartka Zmarzlika. Nasz Mistrz nie zwykł w domowych pojedynkach oddawać punktów, a bieg w którym nie można W OGÓLE na jego zdobycz liczyć, to jakiś gorzowski antycud. Leszczynianie świetnie odczytali tor i kroili starty, a wypracowana w tej fazie zawodów przewaga okazała się kluczowa przy rozdzielaniu meczowych punktów.

Ozdobę meczu stanowił pojedynek dwóch tytanów stworzonych z zupełnie różnych materii. Z jednej strony Bartek Zmarzlik – wielki czempion. Sportowiec roku, członek Orlen Teamu, skromny, cichy, rozbrajający Polaków swym głosem. Wychowanek Tomka Golloba, och, ach, perełka. Z drugiej zaś Piter. Hulaka, ciągnący za sobą pamiętną sprawę o pobicie. Wytatuowany, kontrowersyjny kapitan, który jako jeden z ostatnich podpisał koronawirusowy aneks. Zawodnik wybitny, żyjący swym klubem, aczkolwiek wyklinany jeszcze dwa miesiące temu przez wszystkie niemal żużlowe media. Jedna z ulubionych tarcz do rzutek wybranych mediów, człowiek żyjący tak szybko, jak szybki potrafi być gdy klei mu motor.

Piter w meczu jechał fantastycznie, kolokwialnie mówiąc, zamknął mordy wszystkim hejterom i pismakom odbierającym mu prawo do piastowania w zespole Unii funkcji kapitana. Jedynym jego pogromcą okazał się właśnie Bartek, który w siódmym biegu po nierealnej walce minął oponenta pod płotem na ostatnim łuku. O końcowym wyniku zadecydowała właśnie postawa liderów oraz wakacyjne tempo, w jakim gospodarze odnajdywali właściwy setup.

Finalizując jeszcze temat Bartka Zmarzlika, można śmiało użyć słowa „zawód”. Mistrz podgrzał w zimę nastroje kibiców, goszcząc w warsztacie samego Prezydenta RP i zyskując najmocniejszego chyba w realiach polskiego motorsportu sponsora – paliwową spółkę skarbu państwa. Pomimo ogromnego budżetu i fenomenalnego czucia Jancarza, mało kto przypomina sobie jakikolwiek domowy występ Bartka zakończony z dziesięcioma „zaledwie” oczkami. A jeśli dodać, że przywiózł taśmę i zero,  na dodatek w sześciu startach, to… To po raz kolejny będę forsował swoją deskrypcję tegorocznych rozgrywek – sezon jaj i niespodzianek.

Jak już jesteśmy przy rozczarowaniach, to smutny mógł być także Bartosz Smektała. Pierwszy mecz w gronie seniorów okazał się dlań brutalnym zderzeniem z rzeczywistością, a zdobycz punktowa stanowi ledwie ułamek tej, którą dwa dni wcześniej wykręcił we Wrocławiu rówieśnik i odwieczny rywal Smyka – Maks Drabik. Dwa punkty Smektały zabolały tak jego samego, jak i moją drużynę w ekstraligowym menadżerze. Wierzę jednak w Bartka. To wspaniale rozwijający się talent, potrzeba tylko jazdy i odnalezienia odpowiednich silników. Tak jak mówiłem już wcześniej – niektórzy zawodnicy mogą z początku sezonu nie trafić na szybkie jednostki, a żonglowanie nimi podczas treningów na pewno zaowocuje niejednokrotnie wrażeniem złudnej szybkości, które to wrażenie rozwieją pędzący przodem w ligowym starciu rywale.

Indywidualnie jednak chciałbym wystawić laurki każdemu z zawodników biorących udział w meczu. Wreszcie pokazali to, za czym tak bardzo przez te rekordowe osiem ponad miesięcy tęskniliśmy – walkę na całego, manewry wyprzedzania i niepewność wyniku. W Gorzowie na największy plus zasłużył niezwykle szybki Anders Thomsen. W jego wypadku mocne wejście w sezon staje się regułą, a jego węgierskiemu teamowi pozostaje mieć nadzieję, że Człowiek-Uśmiech utrzyma dobrą formę także w dalszych spotkaniach. Plusik również dla Szymona Woźniaka – nie jest łatwo zanotować dwie trójki, gdy w pierwszych czterech startach mamy śliwkę, jeden, jeden i zmianę. Trzeba tęgiego umysłu i psychiki, a mistrz Polski sprzed trzech lat udowodnił, że wespół z mechanikami je posiada.

Nieziemski był Emil Sajfutdinow. To już nie ten nieprzewidywalny, łapiący częste kontuzje gagatek sprzed kilku jeszcze lat. Emil to ostoja, skała, coroczny kandydat do medalu Grand Prix. Pokazał w meczu z Gorzowem ile dla leszczyńskiej Unii znaczy i jak bardzo byłaby w dupie, gdyby nie udało się sfinalizować jego tegorocznych startów.

Słówko o juniorach. Krótko, bo żaden tak naprawdę nie zaskoczył. Rafał Karczmarz zaprezentował i szybkość, i tej szybkości brak. Trudno w dalszym ciągu wyrokować, jak potoczy się jego kariera, jednak – moim prywatnym zdaniem – bliżej do tego, że będzie krótka, niż do medali jakichkolwiek czempionatów zdobytych przez jasnowłosego gorzowianina. Choć życzę mu, by było inaczej. Mateusz Bartkowiak ma jeszcze czas na naukę. Ekstraliga to bardzo głębokie wody i najmłodsi, najmniej doświadczeni juniorzy będą w tym sezonie mocno krwawić. Brak młodzieżówek i wożenie ogonów w starciu z ligowymi wyjadaczami nie budują pewności siebie, a bez tej pewności trudno jest ekstraligowych tytanów pokonać, ot co. Po leszczyńskiej stronie swoje zrobił Dominik Kubera, jednak jego siedem punkcików nie stanowi niczego szczególnego w porównaniu do wrażenia, które wywarło trzech juniorów konkurencyjnych drużyn (Czugunow, Krakowiak, Świdnicki). Dominik, to jednak w dalszym ciągu kandydat do miana najlepszego ligowego młodzieżowca i jestem święcie przekonany, że jeszcze zdąży to uargumentować.

Na koniec łyżeczka dziegciu w tej wannie żużlowego mleka i miodu.  Zabierając głos w wielu tematach, zwykłem – niczym łosoś prący do tarliska – płynąć pod prąd. W tej materii jednak mam zamiar dołączyć, niestety, do pozostałych ekstraligowych opiniotwórców. Otóż chodzi mi o duet komentatorski Jabłoński – Dryła. Z całym szacunkiem, panowie w porównaniu z widowiskiem na torze zostali na starcie i byli wyjątkowo słabo spasowani. Okrzyknięty onegdaj królem komentatorów (zapewne słusznie) Tomasz Dryła i partnerujący mu w różnych medialnych aktywnościach Mirosław Jabłoński (ostatnimi czasy bardziej szołmen niż żużlowiec), zachowywali się jak brodaty suzeren i jego nadworny błazen. Z tym, że panu Mirkowi do legendarnego ostrego dowcipu Stańczyka brakuje, oj brakuje. Poziom komentarza wywołał u mnie wielokrotnie uniesione w geście zmieszania i bezradności brwi, a tego podczas meczów nie zwykłem robić. Rubaszny śmieszek Mirosława Jabłońskiego zakrawał momentami na groteskę równie mocno, co rundy honorowe dla pustych trybun. O ile jednak można zrozumieć żużlowców i ich przyzwyczajenia, o tyle panowie komentatorzy pobierają za swą pracę zapewne niemałe apanaże i powinni, przy ich doświadczeniu, okazać więcej smaku i wyczucia. Szorowaniem czołem w okolicach mułu zaś mogę nazwać okraszony dudniącym w stadionowej ciszy rechotem żarcik jednego z panów – można się łatwo domyślić, którego – pozwolę sobie sparafrazować: „A w Rybniku po pięciu biegach było już po wszystkim i cały stadion wyszedł”. Oj, panowie, załóżcie na następny mecz ze dwa zęby niżej, bo bardzo kręciło na starcie.

Akt V

Ziemia częstochowska przez cały łikend prażona była przez gorejącą na niebie tarczę. Kąpieliska pełne, lasy pełne, zagrożenie epidemiczne zatracone w niepamięci. Poniedziałek trendu pogodowego nie złamał i pewne stało się zatem, że Rolnik wespół z Andzią przygotują dokładnie taki torek, jaki nakreśli im batuta Narodowego. Nareszcie miałem doczekać meczu Włókniarza z Grudziądzem – wydarzenia, o którym wiedziałem, że będę toczyć wiele dyskusji ze znajomymi z pracy i nie tylko.

Mecze z Grudziądzem nigdy nie należały do najłatwiejszych. Warto nadmienić, że w ciągu minionych trzech lat domowe konfrontacje Lwów z GKM-em owocowały aż dwukrotnie podziałem punktów. Emocje na torze kipiały, a trybuny upojone walką na całej szerokości areny oglądały ostatnie biegi w stojącej ekstazie. Goście, jeżdżący ku chwale leżącego wiecznie w cieniu Bydgoszczy i Torunia miasta, sezon po sezonie ostrzą sobie nieskutecznie apetyty na czwórkę. Rokrocznie odpada najsłabsze ogniwo, a do największej, niekwestionowanej gwiazdy grudziądzan – Artioma Łaguty – dołącza kolejny zawodnik, który ma wnieść to dodatkowe spektrum umiejętności, pozwalające wreszcie wejść do gry o medal. Tej zimy padło na Nickiego Pedersena – Dzika, który wprawdzie najlepszy czas ma już za sobą, ale wciąż gwarantuje mnóstwo punktów i „atrakcje” na torze. Buczkowski, Pawlicki, Bjerre, Łaguta, Pedersen, obiecujący junior w postaci Marcina Turowskiego i rezerwowy Roman Lachbaum, który pokazał, że nie należy go skreślać i może zaprezentować wyścig konia. Brzmi całkiem elegancko, ale czy to zagra? Przekonamy się na przestrzeni trzech miesięcy.

Nie mogłem obejrzeć tego widowiska w absolutnej samotności, dlatego też udałem się na kłobucczyznę, by w położonej pośród łanów zboża, uroczo brzmiącej miejscowości o nazwie Zwierzyniec Pierwszy obejrzeć mecz wraz z kumplem i jego małżonką, popijając raciborskie bezalkoholowe przegryzane parówkami w cieście. Dla wielu częstochowian uświęcona tradycja – jak mecz, to piwko i mięsko.

Nie ukrywam, że samo widowisko nieco zawiodło, zwłaszcza tych ostrzących sobie kły na wyrównaną walkę i drżenie o wynik do samego końca. Przygotowana na mecz nawierzchnia okazała się mocno „Cieślakowa” – skrojona pod zwycięstwo gospodarzy, nie dająca z pewnością argumentu tym, którzy uważają Częstochowę za najlepsze w Europie miejsce do ścigania. Złapałem się na niekomfortowej sytuacji, że momentami bardziej interesująca od biegów była nasza konwersacja i zmagania z przekąskami.

Pusty stadion na tle Złotej Góry i purpury zachodzącego słońca prezentują się w Częstochowie okazale, acz smutno. Atmosfera – tak jak na pozostałych spotkaniach – sprawiała wrażenie mocno treningowej. Zabrakło także przede wszystkim trzydziestego już w karierze powitania przy Olsztyńskiej nowego nabytku – Rune Holty. Czterdziestosiedmioletni Polonorweg raz jest w Czewie wyzywany od toruńskiego zdrajcy i złotówy, innym razem chcą stawiać mu w Alejach pomnik. Ja wykładam stówę, że usłyszałby rzęsiste brawa. Rune, to Rune. W klubie nie pozostało już wiele osób pamiętających Top Secret Włókniarz i złoto sprzed siedemnastu lat. Holta był wtedy gwiazdą, Nieśmiertelny Legendarny Andzia jego majsterem, a pracujący obecnie u Pawła Przedpełskiego dobrze znany w środowisku Pabiś – mechanikiem australijskiego bożyszcza częstochowian, Ryana Sullivana. Złoto pamięta także Michał Świącik, choć wtedy był w cieniu Mariana Maślanki, daleki od prezesury i brylowania przed kamerami transmitującego ówcześnie rozgrywki Polsatu.

Trudno jest pisać o swoich. Wychowałem się pod stadionem, mam mnóstwo znajomych związanych z Włókniarzem, przebywam w częstochowskim parkingu – z przerwami – od szesnastu lat, a pióro, to miecz obusieczny. Nie każdemu podoba się opiniowanie sprzed telewizora, dlatego zdaję sobie sprawę, że ocenianie postawy poszczególnych członków składu/klubu zaowocować może całą gamą nieprzychylnych spojrzeń. Kocham jednak Włókniarz i trudno mi pozostać neutralnym,, nie angażując przy tym do pisania o biało-zielonym klubie swojego serducha. Spróbujmy jednak.

Przejdę zatem do rzeczy. Według dziwnej tabeli biegowej Włókniarz – jeśli utrzymane zostaną dotychczasowe numery zawodników – rozpoczynać będzie domowe mecze prawdziwym, konkretnym pierdolnięciem. Para Lindgren-Madsen robi potężne wrażenie i ma szanse stać się jedną z najmocniejszych w annałach. W poniedziałek otworzyli mecz wygrywając z ogromną przewagą, pomimo początkowych perturbacji u Duńczyka. Madsen w swoim stylu, leciutko, na jednym łuku objechał obu rywali, by wysforować się później na prowadzenie. W pierwszej serii startów Włókniarze nie przywieźli ani jednego zera, sprawiając dużo lepsze od Grudziądzan wrażenie. Trend – stety dla kibiców gospodarzy i niestety dla gości – narastał w miarę trwania meczu i gdyby nie fenomenalna postawa arcyszybkiego Artioma Łaguty, skończyć mogło się srogim, bardzo bolesnym laniem.

Mecz przypominał nieco reklamę płynu do naczyń, gdzie Włókniarz pełnił rolę silnego, zielonego koncentratu radzącego sobie z wszelkim brudem. GKM zaś przybrał formę taniego, wodnistego i nieskutecznego odpowiednika. Tego, którego mamy za żadne skarby z półki nie wybrać. Zawodnicy z Pomorza – prócz Artioma i momentami demonstrującego swoją torową chamówę w klasycznym wydaniu Nickiego – okazali się bezbarwni, miałcy, absolutnie niezdolni by stawić Lwom czoła na częstochowskiej sawannie.

Trudno po pierwszym meczu szacować ich realną siłę, ale Grudziądz, póki co, nie śmierdzi play-offami. Damian Lotarski nie radził sobie w drugoligowym Opolu – trudno więc, by był w stanie nawiązać walkę z juniorami ekstraligowymi. Buczek sprawiał wrażenie zagubionego, a Kenneth Bjerre – rekordzista częstochowskiego owalu – wygrał swój pierwszy bieg, po czym postanowił udać się na wakacje, podstawiając na dalsze wyścigi miniaturowego dublera. O Przemku Pawlickim można napisać tylko tyle, że był w składzie. Tak, dało się go dojrzeć, bo jest wysoki. Nic ponadto. Nie zapomniał jak robić świetne wyniki, ale od dłuższego już czasu nie jest to absolutnie zawodnik kalibru swojego brata. Coś tam ewidentnie nie gra i niestety – w poniedziałkowy wieczór jedyne, co Przemysław byłby w stanie wygrać, to konkurs na najbardziej nijakiego zawodnika meczu. Nie ma sensu rozwodzić się także nad Marcinem Turowskim. Robił, co mógł, przywożąc za plecami w juniorskim biegu nowego bohatera Częstochowy, uznanego przez kibiców za rajdera meczu – Mateusza Świdnickiego. Widać, że Marcin papiery na jazdę posiada, aczkolwiek brak objeżdżenia i możliwość treningów wyłącznie na specyficznym grudziądzkim stole zrobiła w Częstochowie swoje. Jestem przekonany, że w Grudziądzu ujrzymy go w znacznie lepszym wydaniu. A Dzik? Dzikowi także daleko do bycia postrachem rywali z powodów innych niż agresywna jazda. Zgromadzeni przed telewizorami kibice ujrzeli zaledwie cień wygrywającego bieg za biegiem Nickiego sprzed lat. Nickiego, który na torze w Częstochowie potrafił w czasach swych startów z lwem na piersi wykręcić średnią biegową na poziomie 2,8 punktu. Po dwóch startach, redaktorzy Eleven typowali go wręcz do zmiany. Uważam jednak, że rozjedzie się w dalszej części sezonu i wraz z Łagutą ciągnąć będzie zespół za uszy.

Zastanawiać mogą decyzje kierownictwa gości. Czy trwający aż 10 biegów decyzyjny impas w obliczu torowych wydarzeń, to kompletna olewka i brak wiary w drużynę, czy wręcz przeciwnie – nadmiar zaufania i szansa dla zawodników na znalezienie setupu? Dla mnie proste – jeśli wyraźnie przegrywasz, należy szybko próbować tę stratę choćby zminimalizować. Ju noł, Kempes, kaman. Roszady taktyczne sprawiały wrażenie przypadkowych i nieskoordynowanych, a delegowanie w trzynastym biegu w bój Romana Lachbauma nosiło znamiona desperacji. Krótko podsumowując postawę Grudziądzan – w pierwszej kolejce moje oczy widziały w żółto-niebieskich kevlarach najsłabszą prócz ROW’u Rybnik drużynę w stawce. Pomorzanie muszą się przebudzić, bo inaczej ich wielki sen o osiemnastu meczach w sezonie pozostanie przez kolejny rok wyłącznie oniryczną fantasmagorią.

Zarząd Włókniarza konsekwentnie buduje drużynę na medal. W Częstochowie jest hype na sport, a oba kluby – Włókniarz i piłkarski Raków – świetnie radzą sobie w dziedzinie marketingu. W parze z wynikami finansowymi idą przy tym rezultaty. Raków jest najlepszym obecnie, najciekawszym od lat beniaminkiem Ekstraklasy, Włókniarz natomiast stawia się pośród murowanych kandydatów do walki o najcenniejszy kruszec. Obserwując poniedziałkowy mecz, trudno było zaprzeczyć. Włodarze zbudowali naprawdę fajną drużynę z ogromnym potencjałem.

Kombinacja Lindgren-Madsen, to sztos. Fredrik, jak jest głodny i w gazie, to nie bierze na torze jeńców. A wygląda na bardzo głodnego. Widząc jego prędkość my, kibice Włókniarza, także ostrzymy sobie apetyt na długo wyczekiwane złoto. Chcemy wszyscy, by ponownie biało-zielony szal udekorował pomnik marszałka Piłsudskiego na stojący dumnie na Bieganie, oj chcemy. Leon Madsen natomiast, z zawodnika wyszydzanego, głoszącego w wywiadach smutny brak sponsorów, stał się w trakcie trzech sezonów jednym z pięciu najlepszych na świecie żużlowców. Wioząc swe lekkie ciało na piekielnie szybkich motocyklach wręcz fruwa po torze, wyprzedzając przeciwników ścieżkami, które nie gwarantują prędkości nikomu innemu. Gdy Włókniarz przy zielonym stoliku wchodził do Ekstraligi, trudno było sobie wyobrazić, że to Leon Madsen stanie się jego wieloletnim kapitanem i filarem. Dziś możemy powiedzieć, że bez Madsena nie ma Włókniarza. Kibice w Częstochowie chętnie włączają go w poczet legend, nie wyobrażając sobie, że kiedykolwiek mógłby jeździć w innych niż biało-zielone barwach. Jest już nawet nie asem, a jokerem, co tu dużo gadać. I chwała mu za to.

W blasku powyższej dwójki zatarł się nam nieco częstochowski debiut mistrza świata sprzed trzech lat – Jasona Dolye’a. Mimo że Marcelina Rutkowska zapewniała widzów, iż „Dżejson jest świetnie dysponowany”, ja jakoś tego nie dostrzegłem. Nie wyglądał ani na szybkiego, ani na wjechanego w sezon. W biegu, w którym Mateusz Świdnicki przywiózł pierwszą w karierze ekstraligową trójkę, nie odniosłem wcale wrażenia, że to Doyle doholował go do mety. Jason raczej nie mógł za chłopakiem z podczęstochowskiego Zagórza zwyczajnie nadążyć, odpierając dzielnie ataki rywali. Dwanaście z bonusami punktów robi jednak swoje, ale by zdobyć serca Włókniarzy na równi z niegdysiejszym hegemonem częstochowskiego toru – Ryanem Sullivanem – Jasonowi jeszcze sporo brakuje. To dopiero pierwszy mecz, jeszcze pokaże swą prędkość, niezłomność i determinację.

Drugą linię Włókniarza na tle przeźroczystych grudziądzan trudno zweryfikować. Głoszono zimą, że Rune jest w najlepszej dyspozycji od lat. Że uporał się z wszelkimi ciągnącymi się za nim urazami. Patrząc na jego poniedziałkowy występ, przypominam sobie jak wziąłem kiedyś kolegę na pierwszy w życiu mecz. Rune zdobył wtedy 13 punktów i był wespół z Leonem Madsenem najlepszy w drużynie. Koleżka po meczu zrezygnowany machnął rękami i powiedział, że on to ma gdzieś ten żużel, że to sport niezrozumiały. Gdy spytałem dlaczego, odpowiedział: „Damian jak to ma być tak, że najwięcej punktów zdobywają ci, którzy wyglądają, jakby nie umieli jeździć na motorze, to ja to pierdolę”.

Rune nie wyglądał okazale. Wolny, ciężki, nieco nieskoordynowany. Tor przygotowano ewidentnie nie pod jego preferencje. Zera nie przywiózł, ale biegu też nie wygrał. Wpływ na całą tę sytuację może mieć pandemiczne zawirowanie i brak rozjeżdżenia. Druga możliwość jest niestety bardziej pesymistyczna – najstarszy zawodnik Ekstraligi zwyczajnie „kończy się”. Skrawek prawdy pokaże nam pierwsza połowa sezonu. Holta od zawsze był jednym z moich ulubieńców, dlatego – choć nieco lękam się jego postawy w Zielonej Górze – mocno wierzę, że jeszcze będziemy ryczeć przed telewizorami na cześć Ryśka, a pomysł postawienia mu pomnika powróci, gdy na jego szyi zawiśnie cenny (najlepiej złoty) kruszec.

Znacznie lepsze wrażenie pozostawił po sobie wciąż bardzo młody i perspektywiczny Paweł Przedpełski. Facet poukładany, majętny, z głową na karku. Dżentelmen w stylu Piotra Protasiewicza, elokwentny gość, którego przyjemnie posłuchać w wywiadzie. W zeszłym roku kibice mogli obawiać się, że trochę za dużo w nim tej uprzejmości, że nie odkręci wtedy, kiedy powinien. W poniedziałkowej bitwie z Nickim został dwukrotnie niemal wtłoczony w deski, a nie spasował. Nie machał rękami, nie płakał, lecz twardo powiedział, że przy okazji się odwdzięczy. Takiego Pawła potrzebuje Częstochowa. Dla niego zaś niezbędne jest pewne miejsce w składzie i odpowiednie pokłady wiary płynące ze strony fanów i zarządu klubu. Bo to, że potrafi wygrywać i jechać świetne zawody pokazywał przez cały w zasadzie okres juniorski. Tu jeszcze szpileczka dla sędziego za czternasty bieg. Za dużo aptekarstwa z tymi powtórkami startów, zwłaszcza, że w piętnastym Leon ruszał się bardziej. Aczkolwiek, czy to w sumie wina sędziego… Jak dla mnie, do dupy jest cały ten punkt regulaminu. Wstrzelisz się? Trzeba umieć, bądź zaryzykować. A ryzyko ma to do siebie, że potrafi przynieść i straty. Ja bym puszczał i tyle – taki urok żużlowej gry.

Jakub Miśkowiak, to w wykonaniu Michała Świącika ubiegłoroczny transferowy strzał w dziesiątkę. Chcieli go wszyscy. Młodziutki, skupiony na żużlu, wspierany przez potężne doświadczenie wujka. On wybrał jednak Częstochowę, a do kompletu z nim zainwestowano także w Bartłomieja Kowalskiego. Na koniec zeszłego sezonu, gdy juniorkę kończył Misiek Gruchalski, wydawać się mogło, że podstawową parę juniorów stanowić będą – niestety dla autochtonów – przybysze spoza Częstochowy.

Jednak to w Krośnie na wypożyczeniu kształtował się chłopak, bez którego po minionej kolejce fani Włókniarza nie wyobrażają sobie formacji juniorskiej. Mateusz Świdnicki jedzie fajnie już od dłuższego czasu, a pod bacznym okiem swego taty i Józka Kafla wyrósł na normalnego, pokornego chłopaka. W zeszłym roku w barwach Wilków przeplatał dobre występy ze słabszymi, ale w Opolu po dwóch startach mógł mieć komplet punktów. Atomowy start, świetnie obrany tor jazdy i do przodu. Nie mógł go dogonić nawet mój pracodawca – Kevin Woelbert, lecz przebita na ostatnim kółku guma pozbawiła Mateusza zwycięstwa. Ostatecznie zrobił trzynaście punktów – najlepszy dotychczas wynik w karierze.

Przed poniedziałkowym meczem chodziły pogłoski, że faktycznie jedzie fest na treningach. Że Sławek Drabik mocno pracuje nad jego pozycją na motocyklu, a w ramach ma bardzo mocne jednostki. Nikt jednak nie oczekiwał, że pojedzie aż tak dobrze. Należą mu się za występ wielkie brawa, ale nie sypmy też do szklanki herbaty piętnastu łyżeczek cukru. Mateusz, to dobry chłopak. Skromny i inteligentny. Trzyma nisko głowę. Wie, gdzie jest i po co idzie. Nie psujmy mu psychiki roztaczając nad jego kaskiem nimbu wymagań. Nie liczmy na to, że w każdym ligowym pojedynku walczył będzie jak równy z równym z seniorami. Ma jeszcze czas, choć niestety poprzez brak młodzieżówek ucieka mu mnóstwo doświadczenia i praktycznie cały sezon. Nie machajmy wokół niego rękami w poszukiwaniu atencji, nie twórzmy gwiazdy, której jeszcze nie ma na nieboskłonie. Jeśli wszystko zagra odpowiednio, to Częstochowianie doczekają się wychowanka na miarę swych ambicji, lecz na ten moment zostawmy to. W klubie jest Miśkowiak, Kowalski, Świdnicki. Dawno nie miałem okazji zobaczyć, kto tam jeszcze ze szkółki – poza Frankiem Karczewskim – dobrze rokuje. Niech chłopcy rywalizują, tworzą dobry klimat i ciężko pracują. Wszystko sprawdzi tor i rzeczywistość.

Brawa także dla Kuby Miśkowiaka. Kolejna pewna wygrana w biegu juniorskim powoduje, że młodzieżowy mistrz Polski 2019 ugruntowuje swoją pozycję pośród topowych młodzieżowców. Fanom Włókniarza należy się tylko cieszyć, że klub od kilku lat wypuszcza fajnych, ciekawych zawodników. Bo nie zapominajmy w tym wypadku o Oskarku Polisie, Łęgim, Arturze Czai czy Miśku Gruchalskim. Są to zawodnicy o biało-zielonych sercach. Każdy z nich rozwija się w swoim tempie, pewne jest jednak, że fani przy Olsztyńskiej bardzo chcieliby móc ich ponownie oklaskiwać.

W Włókniarzu zrobił się fajny klimat. To już nie jest drużyna wzmocniona zagranicznym juniorem, pełna niepokornych Anglików takich, jak wielbiący bigmaki Lewis Bridger czy Edward Kennett. Nie ma przepłaconych egoistów, ani ekscentryków pragnących splendoru. Jest natomiast kupa ludzi na odpowiednich miejscach, są zasobni lokalni sponsorzy. Częstochowa, jak już wspomniałem, na nowo rozkochała się w sporcie. Wszystkie klocki pod budowę wielkiego sukcesu już są, kwestia tego tylko, by dopisało zdrowie i ktoś te klocki odpowiednio poukładał. A kto, jeśli nie Narodowy, o którego błagano w Częstochowie od wielu, wielu lat? Jedyna przyczyna smutku Częstochowian z dziada pradziada może być taka, że Mateusz Świdnicki, to jedyny członek pierwszej kadry wychowany przy Olsztyńskiej. O drugim Lesznie, pozostaje nam póki co pomarzyć, lecz – jak mawiają Włosi – Roma non fuit una die condita.

Epilog

Nie taki zły ten pandemiczny speedway. Choć cicho i smutno, to jednak ten sam wspaniały sport. Wzbogacony dodatkowo o pewną dozę losowości. Nie wszystkie mecze pierwszej kolejki były porywające, ale rozkręci się. Musi. Żużlowcy dopiero łapią rytm, docierają się, przebierają w sprzęcie. Emocje narodzą się, wespół z nowymi herosami. Niektórzy niegdysiejsi bohaterowie w obecnych realiach upadną – taka też kolej rzeczy. Mogliby upaść w okolicznościach zupełnie normalnych, żużel. Z niecierpliwością łykam kolejne dniówki w pracy i wyczekuję kolejnych meczów. Choć w to nie wierzyłem, jeszcze będziemy mieć – mimo wszystko – sezon z prawdziwego zdarzenia.

Na sam koniec dwie rzeczy, które nie spodobały mi się. Nie lubię hasztagów, nie lubię też, gdy ktoś na siłę pcha mi do gęby jedzenie. A niestety tak w moich oczach wyglądało wciskanie każdemu zawodnikowi podczas wywiadu tablicy głoszącej: „#Jedziemydlawas”. Część może i jedzie, fakt. Większość jednak jedzie dla samych siebie, dla pieniędzy, dla rodzin, ukochanych, mechaników, kolegów z drużyny. Różne są motywacje. Zdaję sobie sprawę, że bez kibiców nie ma żużla. Rajderzy nie są głupi i też o tym wiedzą. Można było to po prostu rozegrać inaczej, z większym smakiem. Wkładanie do ręki kartonowej tablicy i prośba redaktorów o wydukanie kilku słów wygląda sztucznie i z pewnością nie jest formą oddania respektu, na jaką zasługują zasiadający przed ekranami wielbiciele żużlowych aren.

Druga sprawa, to potworna hipokryzja. Raz, że zawodnicy i członkowie teamów są przebadani. Dwa, przebywają ze sobą przed i po meczu. Trzy, obostrzenia w Polsce są już na tyle luźne, że homo Polacus ruszyli w Boże Ciało wszędzie, gdzie się da. Tłumy na plażach, w górach, nad jeziorami. Wyłazimy do barów, imprezujemy, smakujemy pyszności w restauracjach. A zawodnicy nie mogą ani się wykąpać, ani zdjąć między biegami tej cholernej maski. A GKSŻ wespół z Ekstraligą czeka i konsekwentnie nagrywa. I zapewne knuje, analizuje, przegląda materiały video. Tylko patrzeć, a po klubach posypią się pisma, że ten i ów dostaje ostrzeżenie lub karę za złamanie reżimu sanitarnego. Nieładne to, nie fair, a na dodatek śmierdzi niemytym ciałem i rządowym wymysłem. Panowie decydenci, pójdźcie wreszcie po rozum do głów tak, jak w sprawie liczebności mechaników.

P.S. Pozdrowienia dla ukochanych Ćwiarteczek. Tata, Wodzu, Prezes, Adi – dziękuję wam za potężne wsparcie i pozytywną obecność w moim życiu. Za wasze otwarte serducha odwdzięczam się tymi skromnymi zdaniami. Wspólne analizowanie meczów, wymiana emocji i rywalizacja w Managerze, to dla mnie czysta przyjemność. Mam nadzieję, że wkrótce spotkamy się przy suto zastawionym stole, odbywając kolejne epickie posiedzenie zarządu.

DAMIAN KLOS

3 komentarze on Czy wróci pomysł postawienia Holcie pomnika?
    Rychu94
    18 Jun 2020
     11:32pm

    Gorzów i mijanki? Przecież jakby nie pogoda to Stanley zrobiłby tor po swojemu i mijanek to by tam nie było. Pan redaktor chyba chciał napisać odwrotnie i miał na myśli, że w Gorzowie ciężko o mecze z dużą liczbą mijanek i więcej niż jedną ścieżką. Ale to tylko moja zdanie. Pozdrawiam 🙂

    Pan Demia
    18 Jun 2020
     11:41pm

    Jest coś na rzeczy z oceną komentowania przez Tomka Dryłę i Mirka Jabłońskiego. Ja nie chciałbym ich tutaj jakoś ganić, bo generalnie i tak jest fajnie i moim zdaniem pan Dryła to ciągle doskonały „gadacz”, ale jakoś tak nie można nie mieć wrażenia, że kiedyś był lepszy.
    Ale nie narzekam, bo ciągle pamiętam np. lata 90-te i czasy kiedy czekało się do wieczora żeby na polsacie oglądnąć jedyną dostępną relację z komentarzem Waldemara Niedźwieckiego. Z braku alternatywy trzeba było słuchać tego gościa, który mógłby w podparyskim Sèvres występować jako wzorzec anty-komentatora, a przy którym nawet Piotr Olkowicz i jego słynne „na zegarze złoty dwadzieścia” brzmi jak poezja.

Skomentuj

3 komentarze on Czy wróci pomysł postawienia Holcie pomnika?
    Rychu94
    18 Jun 2020
     11:32pm

    Gorzów i mijanki? Przecież jakby nie pogoda to Stanley zrobiłby tor po swojemu i mijanek to by tam nie było. Pan redaktor chyba chciał napisać odwrotnie i miał na myśli, że w Gorzowie ciężko o mecze z dużą liczbą mijanek i więcej niż jedną ścieżką. Ale to tylko moja zdanie. Pozdrawiam 🙂

    Pan Demia
    18 Jun 2020
     11:41pm

    Jest coś na rzeczy z oceną komentowania przez Tomka Dryłę i Mirka Jabłońskiego. Ja nie chciałbym ich tutaj jakoś ganić, bo generalnie i tak jest fajnie i moim zdaniem pan Dryła to ciągle doskonały „gadacz”, ale jakoś tak nie można nie mieć wrażenia, że kiedyś był lepszy.
    Ale nie narzekam, bo ciągle pamiętam np. lata 90-te i czasy kiedy czekało się do wieczora żeby na polsacie oglądnąć jedyną dostępną relację z komentarzem Waldemara Niedźwieckiego. Z braku alternatywy trzeba było słuchać tego gościa, który mógłby w podparyskim Sèvres występować jako wzorzec anty-komentatora, a przy którym nawet Piotr Olkowicz i jego słynne „na zegarze złoty dwadzieścia” brzmi jak poezja.

Skomentuj