Tomasz Skrzypek i Piotr Baron.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Nie potrafię pogodzić się z nagłą i niespodziewaną śmiercią szefa od przygotowania ogólnorozwojowego i mentalnego kiedyś żużlowej Sparty, potem Włókniarza Częstochowa, a ostatnio Unii Leszno – Tomasza Skrzypka. Był też legendą kick-boksingu najpierw jako zawodnik, a potem już jako trener Fightera Wrocław i kadry narodowej. Niezwykły, powszechnie uwielbiany, m.innymi przez żużlowców, z którymi ciężko pracował nad ich fizyczną formą, szlachetny dobry, życzliwy, pomocny, kompetentny Człowiek.

Chciałbym dziś Wam przypomnieć swój wywiad z Tomkiem Skrzypkiem jeszcze z 2011 roku. Opowiadał w nim o wielu fascynujących wydarzeniach z Jego życia. Powspominajmy zatem… Wszak mamy czas Wszystkich Świętych i Zaduszek. Będziemy myślami przy tych wszystkich, którzy już odeszli do lepszego, niebiańskiego świata.

PLASTER NA RINGU

Powiadają, że w drużynie piłkarskiej jest dwóch wariatów: bramkarz i lewoskrzydłowy. Ja w trampkarzach Ślęzy i Śląska Wrocław grałem na bramce.

TOMASZ SKRZYPEK: –  A ja przez 10 lat kopałem piłkę najpierw jako junior w Śląsku, a potem także jako senior we Włókniarzu Wrocław. Występowałem na lewej pomocy. Byłem takim defensywnym pomocnikiem do specjalnych zadań, np. biegałem na boisku za zawodnikiem drużyny przeciwnej, utrudniając mu grę  jako jego tzw. plaster. Między słupkami bronił u nas Andrzej Padewski, obecny szef DOZPN, a napastnikiem był Zbyszek Słobodzian, późniejszy kierownik drużyny WKS-u. Grałem do ukończenia 22 lat, do 1988 roku. Zdałem sobie sprawę, że wyżej IV ligi nie podskoczę. Poświęciłem się więc sportom walki. Zresztą wcześniej  po obejrzeniu filmu „Wejście Smoka” jako 15 latek zacząłem  ćwiczyć karate kyokushin i gojo ryu. Moim trenerem był Jacek Lamot, z którym do dziś współpracujemy, ale także Jarek Kaczmarczyk (obecnie prowadzi stoisko sportów walki w Feniksie) czy Włodek Weselski. W gojo ryu zaś Ryszard Szczepański. W kyokushin już jako 17- latek doszedłem do zielonego pasa. Pamiętam, że egzaminy wtedy zdawałem razem z późniejszym mistrzem Europy wszechwag Sylwkiem Sypieniem, Natomiast w gojo ryu uzyskałem aż czarny pas i stopień I dan.

Ponoć wystawiano Cię wtedy na jakichś kolosów?

Na turnieju drużynowym Bohemia Cup w Pradze w 1988 r. w karate wszechstylowym, według przepisów organizacji WKF, w swojej pierwszej walce w życiu zmierzyłem się z mistrzem Słowacji w kategorii 80 kg. Ja ważyłem 63 kg. Wygrałem jako jedyny z naszego teamu. Można to było obejrzeć w czeskiej telewizji nawet w Polsce. Koledzy widzieli, choć obraz mocno śnieżył. Rok później na Bohemii indywidualnie dotarłem do najlepszej szesnastki zawodników. Po drodze pokonałem młodzieżowego championa Czech. Miał ze dwa metry, a ja jestem raczej nikczemnego wzrostu! Byłem szybszy, a poza tym to był jednak semi contact, bardziej liczyły się punkty.  On był tak silny, że po jednym z jego kopnięć nie wiedziałem na którą stronę maty mam wracać!

W końcu zostałeś pionierem wrocławskiego kick-boksingu.

Dowiedziałem się, że trener Jurek Dębski co środę w sali Akademii Medycznej przy ul. Wojciecha z Brudzewa organizuje ostre sparingi, na których swoje umiejętności konfrontowali wojownicy ze wszystkich stylów. Walczyli w rękawicach i w przeciwieństwie do karate, mogli uderzać rękoma w głowę rywala. To był 1989 rok. Poszedłem tam i przegrałem wyraźnie sparing, z kimś, kogo teraz nawet nie chciałbym tu wymieniać. Postanowiłem sobie, że będę tak długo ćwiczył kick-boksing, aż się zrewanżuję memu pogromcy i spiorę go na kwaśne jabłko. Okazja nadarzyła się już po trzech miesiącach na zawodach strefowych w Kaliszu. Wygrałem tam z nim finał tej imprezy. To był czas zdrowej rywalizacji naszej kick-bokserskiej sekcji, działającej przy wrocławskiej AM (było nas tam sześciu ambitnych wojowników i w sparingach ze sobą wykuwaliśmy formę), z lokalnymi konkurentami z Championa, ćwiczącymi na obiektach AWF. To był też czas fascynacji osiągnięciami wielkiego Marka Piotrowskiego w USA. Z wypiekami na twarzy oglądaliśmy w telewizji walki tego „rodzimego Bruce’a Lee”. Wówczas wielu karateków przeszło do kick-boksingu, który stał się de facto pierwszym polskim sportem zawodowym (żużel wtedy był tzw. półzawodowy – dop. B. Cz.)! I sama nazwa full contact działała na wyobraźnię jak dziś MMA!

 Ty, jako jeden z pierwszych u nas, zająłeś się także brutalną odmianą kick-boksingu, czyli low kickiem, gdzie dozwolone są niskie kopnięcia.

Wtedy w Polsce nie było gdzie i jak ćwiczyć jeszcze twardszego boksu tajskiego. Ale niskie kopnięcia to przecież była podstawowa sprawa w karate, które wcześniej trenowałem. Pociągało mnie ryzyko i ta twardość low kicku. Dziś już wiem, że nikt nie zbiera tylu mocnych ciosów, co profesjonalny bokser. Pod tym względem dopiero potem jest K1 i MMA. Toczyłem walki zawodowe w low kicku m.in. w Bułgarii i Polsce. Byłem w profesjonalnej grupie poznańskiej Mercury Gerflor. Na dzisiejsze pieniądze co miesiąc dostawałem 10 tysięcy zł pensji od sponsorów i 5 tys. zł za walkę. Hm, nie było źle jak na studenta. Przeszedłem więc na indywidualny tok studiów, by poświęcić się kick-boksingowi. To był najlepszy okres w mojej karierze sportowej. Co tam złamane żebra, czy ręka! Było fajnie i … słonecznie.

O mało co nie zostałeś bohaterem Związku Radzieckiego?

 Jak to nie zostałem? W 1990  r. wywalczyłem przecież międzynarodowe wicemistrzostwo ZSRR w full contact! Biliśmy się w budynku cyrku w Charkowie. Turniej trwał od poniedziałku do środy i od godz. 9 rano do 23 w hali wciąż był komplet widzów. Kiedy więc radziecka klasa robotnicza pracowała? Nigdy nie widziałem tylu pojedynków pod rząd na jednym ringu. Za drugie miejsce dostałem maszynkę do golenia firmy Charkov, która nie goliła i dyplom z Leninem, kłosami zboża, sierpem i młotem.  Za to tamtejsze dziewczęta traktowały polskich zawodników jak gwiazdy rocka. Dla nich byliśmy zachodnią Europą.

W Twojej przebogatej sportowej biografii jest też ślad bułgarski.

Również we wspomnianym 1990 roku zostałem mistrzem tego kraju. Turniej transmitowała tamtejsza telewizja. Potem bułgarskim dzieciom podpisywałem plakaty z… Brucem Lee. Ów championat organizowała miejscowa federacja kick-bokserska, która potem okazała się mafią. Jej prezes i wiceprezes już nie żyją. Zostali zastrzeleni.

Zawodowe mistrzostwo Polski w kick-boksingu wywalczyłeś na pierwszej w historii profesjonalnej gali w naszym kraju…

Impreza odbyła się 1990 roku w Operze Leśnej w Sopocie w obecności siedmiu tysięcy widzów i kamer np. TVP i Eurosportu. Wygrałem 3:0 z Lechem Buczyńskim z AZS AWF Warszawa, który przewodził krajowemu rankingowi w full contact w wadze 63,5 kg i zostałem zawodowym championem Polski. Dostałem tysiąc złotych (na dzisiejsze pieniądze) od organizatorów gali i 3 tysiące prywatnie od prezesa firmy Pirobud, który po mojej walce wszedł do szatni i powiedział: „fajnie się biłeś, podobało mi się!”. Pamiętam, że wtedy w Peweksie kupiłem odtwarzacz VHS Skarpa i jako jeden z nielicznych na mojej ulicy miałem coś takiego! Ten wygrany pojedynek w Sopocie sprawił, że dostałem się do ścisłej kadry narodowej, a Przemek Saleta  stał się moim kumplem z hotelowego pokoju.  W końcu jesteśmy ziomalami z Dolnego Śląska! Przemek wtedy w Operze Leśnej jako pierwszy polski sportowiec stoczył walkę o zawodowe mistrzostwo świata (w kick-boksingu) i pokonał w niej Amerykanina Toma Halla. Dostał za to chyba 10 tys. dolarów. Ale dokładnie nie pamiętam. W każdym razie, przez lata nie było w naszym sporcie tak medialnego wydarzenia. Taaa, kick-boksing był wtedy w Polsce na topowej fali.

Reasumując: w samym tylko 1990 roku zdobyłeś zawodowe mistrzostwo Polski w full contact na głośnej gali w Sopocie, amatorski championat kraju w light contact na turnieju we wrocławskiej Hali Ludowej, który rozgrywano na trzech ringach oraz mistrzostwo Bułgarii i wicemistrzostwo ZSRR w full contact. Czego Ci więc zabrakło, żeby zostać światowym królem swej wagi?

Zatrzymałem się na trzecim miejscu na świecie w rankingach low kicku takich federacji jak WAKO PRO, WKA i ISKA. Miałem dostać walkę o mistrzostwo Europy, ale nie doszło do niej, gdyż wcześniej uszkodziłem sobie rękę. Z pewnością liczne urazy przyblokowały moją karierę (do legendy przeszły nagminne złamania nosa u Tomka – dop. B. Cz.). Mam też pretensje do siebie, że jednak nie do końca poświęciłem się sportowi. Może, gdybym nie zakończył tak szybko swoich startów, to wreszcie doczekałbym się boju o pas prestiżowej organizacji. Paski mniej znaczące zdobywałbym z marszu. Zdradzę, że ja tak naprawdę, szedłem do kick-boksingu z myślą, że będę trenerem, ale po drodze okazało się, że jestem dobrym zawodnikiem. No to powalczyłem trochę. Na zawodowstwie wygrałem 14 pojedynków, a przegrałem tylko raz! Wreszcie w 1992 roku założyłem własny klub kick-bokserski Fighter Wrocław, w którym jestem trenerem.  Od lat prowadzę także kadrę Polski w K1 Rules i w low-kicku.

Czy klub Fighter obrósł mitem tylko z uwagi na osiągnięcia jego zawodników, a szkolonych przez Ciebie, czy także dlatego, że obstawialiście bramki na dyskotekach?

Na ten mit i mir zapracowali wszyscy zawodnicy i trenerzy Fightera. Był czas, że rzeczywiście ochranialiśmy lokale i jednocześnie wygrywaliśmy na ringu.  Jednak od końca lat 90.  na bramkach raczej już nie stoją nasi kick-bokserzy, tylko ludzie zatrudnieni z zewnątrz. Trzeba bowiem odróżnić klub od firmy ochroniarskiej. W klub włożyłem masę serca, czasu i pieniędzy, bo to sprawa deficytowa. Ale nie żałuję. Dziś ćwiczy u nas na ul. Tęczowej 57 i przy Kościuszki około 40 osób. Było więcej i będzie więcej (zwłaszcza grup dziecięcych), bo to się często zmienia. A sukcesów nikt nam nie odbierze! Petertil, Cieśliński, Paulina Bieć, czy Ala Piecyk reprezentują Fightera Wrocław! Niezłe, nazwiska, co?

FIGHTER Z PODZIEMNEGO KRĘGU, BIŁ SIĘ ZARAZ PO… PSACH!

W ringu tylko biłeś i kopałeś, czy też dusiłeś oraz zakładałeś rywalom dźwignie?

Przez pół roku trenowałem  zapasy. W latach 90-94 pod Poznaniem, ale nie zdradzę szczegółów, wziąłem udział w czterech imprezach, na których odbywały się nielegalne walki (inna sprawa, że swego czasu w naszym kraju zabroniony był kick-boksing w pełnym kontakcie, a mieliśmy już wtedy amatorskiego mistrza świata Piotrowskiego, później zaś nielegalne było też MMA- dop. B. Cz.).  Za te pojedynki zarobiłem kilka razy więcej niż za występy w kick-boksingu! Na pierwszej takiej „podziemnej” gali, jak pamiętam, miałem szóstą w kolejności walkę wieczoru, a przede mną – w czwartej – na śmierć i życie rywalizowały ze sobą… psy. W sumie trzy razy wygrałem, raz przegrałem. Raczej biłem się ze stójkowiczami, takimi jak ja. Rzadko dochodziło do parteru, ale zdarzyło mi się zwyciężyć i w parterze przez tzw. „dobicie przeciwnika”. Głową! Nawet w MMA to jest zabronione. Jeszcze w ubiegłym roku menedżer z Anglii zaproponował mi walkę w klasycznym boksie, ale nielegalną, bo na gołe pięści. Miałbym za nią zarobić 5 tysięcy funtów! Odmówiłem. Może 20 lat temu?

A co z Twoją aktorską karierą?

He, he, chwilowo zawiesiłem swoją „aktorską karierę”, gdyż nie doczekałem się dramatycznych ról. Na razie byłem pierwszym, który został zabity w filmie „Gunblast Vodka”, a dzieje się to po 2 sekundach projekcji, natomiast w serialu „Fala Zbrodni” ginąłem aż trzy razy! Generalnie, to byłem konsultantem kaskaderskim. Ale na planie „Vodki” uścisnęliśmy sobie ręce z Jurgenem Prochnowem, zaś Angie Everhart (narzeczona Stallonego) nie lubiła mnie, bo… nie chciałem z nią zatańczyć.

Dziwna ta Angie, gdyż na ogół znajomi darzą Cię sympatią.  No to Trenerze niech Cię w tych filmach tak seryjnie nie zabijają i stu lat w zdrowiu życzymy, jako że 17 maja skończysz ich już 44!

I to mnie przeraża! Ale dziękuję za życzenia.

Rozmawiał BARTŁOMIEJ CZEKAŃSKI (2011 rok)

Bartłomiej Czekański na pogrzebie Tomasza Skrzypka.