Cieślak wspomina: „Ożeniłeś się wczoraj? No to wynocha z domu” (część 2.)

FOT. ARCHIWUM MARKA SOCZYKA.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dziś druga część pierwszego rozdziału książki Marka Cieślaka i Wojciecha Koerbera „Pół wieku na czarno”. Wczoraj, przypomnijmy, selekcjoner kadry narodowej i trener forBET Włókniarza obchodził 69. urodziny.

Zbyt jednak daleko wybiegłem w przyszłość, bo gdy chodziłem do szkoły podstawowej, to Screena jeszcze nie było na świecie. A ja byłem dobrym uczniem, zdałem egzaminy do najlepszego częstochowskiego liceum, im. Traugutta. Z czasem jednak przyszedł spadek w szkolnych rankingach, bo zaczął się żużel, na którego uprawianie pozwolenia z domu nie dostałem. Ale czasy były takie, że podpisy opiekunów się podrabiało i ja również poszedłem tą drogą. Rodzice dowiedzieli się o wszystkim dopiero wtedy, gdy byłem już blisko egzaminu na licencję, a szykował mnie do niego trener Zdzisław Jałowiecki. To był 1966 rok. Skończyłem 16 lat i pierwszy raz miałem szczęście usiąść na JAP-a czy też FIS-a, dobrze już marki nie pamiętam. W każdym razie kierownica była większa ode mnie, a po pierwszej jeździe trener właściwie na mnie nie spojrzał. Co dodawałem gazu, to głowa albo odskakiwała do tyłu, albo waliłem nią w kierownicę. Cóż, do dziś pozostałem malutki, a przecież wtedy nie byłem większy.

Kolejne zajęcia. Trener w ogóle mnie nie zauważał, a chętnych do jazdy było od cholery. Pałętałem mu się jednak przed nosem, próbowałem łapać kontakt wzrokowy, prosząco zaglądałem głęboko w oczy. Skutecznie.

– Wsiądź i się przejedź – usłyszałem wreszcie.

I wtedy się okazało, że talent jednak mam. Już na drugim treningu równo i dość płynnie jeździłem ślizgiem, będąc od tego momentu pierwszym w kolejce. Opiekunowie się przekonali i za chwilę dostałem motocykl ESO, który był właściwie jawą. W ten sposób żerowałem troszeczkę na Polonii Piła, która akurat się rozwiązywała, a działacze Włókniarza wykupili stamtąd dwa motocykle. Zajeździłem je właściwie w pojedynkę.

Licencję zdobyłem w 1967 roku, przy okazji pierwszego Memoriału im. Bronisława Idzikowskiego. Zawody wygrał Zygmunt Pytko z tarnowskiej Unii, który miał fantastyczny sezon. Trafił na świetny motocykl i zdobył w Rybniku tytuł indywidualnego mistrza Polski. Startowali też najlepszy wtedy w Polsce Antoni Woryna i legendarny Marian Rose z Torunia, który przyjechał do Częstochowy bez kasku.

– Ty, mały, pożyczyłbyś kask? – po tych jego słowach o mało nie posikałem się ze szczęścia. Taki zawodnik pojedzie w moim hełmie! Bajka!

Szybko skończyłem ogólniak, w którym – jak już tłumaczyłem – nauka szła mi dobrze, lecz tylko do momentu rozpoczęcia żużlowej przygody. Wtedy bywało już baaardzo różnie. Gdy zacząłem startować w meczach – tym bardziej. W pierwszym spotkaniu ligowym do mety nie dojechałem, obaliłem się po dwóch kółkach, a widział to nauczyciel fizyki.

– Pokaż no się, Cieślak – zagaił podczas lekcji. Oho, pomyślałem, jest przekichane.

– Masz czwórkę za odwagę. Gdybyś dojechał do mety, byłaby piątka.

Zaskoczył mnie, ale pozytywnie. Na torze nie miałem jednak jeszcze opanowanych praw fizyki, stąd ta wywrotka.

Nauka zaczęła więc iść mi jak po grudzie, ale maturę zdałem. Rodzice widzieli mnie już na Politechnice Częstochowskiej, bardzo modnej wtedy, tyle że talentu do przedmiotów ścisłych to ja nie miałem. Gdybym wybrał Akademię Wychowania Fizycznego, pewnie dałbym sobie radę. Ale żebym miał skończyć polibudę? W życiu! Mimo to tam właśnie trafiłem. Czasu brakowało na wszystko, wytrwałem jakieś półtora semestru i dałem sobie spokój. Zaczęło się prawdziwe życie…

Moda była wówczas taka, że żużlowcy szybko się żenili. Nie da się ukryć, że w latach 50. czy 60. imponowali pannom na mieście. Żużlowiec to był gość. Mój późniejszy trener Beniek Kacperak zadał raz nawet zagadkę, po czym poznać dobrego żużlowca w południe. Nikt nie wiedział.

– Od dobrego żużlowca w południe pachnie koniakiem, a od słabego berbeluchą – wytłumaczył obrazowo.

Ci lepsi też mieli wtedy czas na picie wódki, co dla klubowych działaczy bywało problemem niemałym. Pieniędzy się nie zarabiało, a startów było niewiele, na pewno nie tyle, co dziś. Przy ośmiozespołowej lidze dawało to 14 spotkań plus jakieś imprezy PZMot-owskie. Sezon mijał, co mieli ludzie robić? Pili. Zaczynał się nowy i pili nadal, z przyzwyczajenia. Stąd też się brali mistrzowie na dwa kółka i opowieści dziwnej treści: „No, no, gdyby tylko miał więcej siły, byłby mistrzem świata”.

Zatem bez przerwy ktoś się żenił lub komuś rodziło się dziecko. Postanowiłem nie być gorszy. Już w wieku 20 lat zadbałem o to, by Polska miała nowych obywateli. Na ślub musiałem zdobyć pozwolenie sądu – nie miałem bowiem jeszcze 21 lat, a więc w myśl obowiązującego wówczas kodeksu rodzinnego nie byłem pełnoletni. Założyłem sprawę, podczas której rodzice nie wyrazili zgody na ślub w tak młodym wieku. I wyszli. Później się jednak okazało, że sąd zgodę dał. Miałem bowiem książeczkę mieszkaniową z pełnym wkładem i fikcyjną robotę, czyli etat w Wełnopolu. Były zatem podstawy, by na ślub zezwolić.

Przyszło do ożenku. W domu nie powiedziałem ani słowa, bo niby co miałem gadać? Ożeniłem się, biorąc w katedrze ślub kościelny. Nie wiedziałem, co na to ojciec, bo przecież jako dyrektor musiał być partyjny, a jak u niego wyglądały sprawy duchowe, do końca nie wiedziałem. W każdym razie po ślubie wróciłem do domu wieczorem, po 23.00, a rano musiałem już jechać na mecz do Lublina. Na własnym weselu nie wypiłem zatem grama wódki, zresztą nie bardzo jeszcze wtedy wiedziałem, z czym się ona je. W Lublinie wygraliśmy, a ja, uskrzydlony, zdobyłem komplet punktów. Wróciłem do domu, gdzie już w drzwiach powitał mnie ojciec.

– Ożeniłeś się wczoraj?
– Tak.
– No to wynocha z domu!

Nie pamiętam już, co miałem wtedy na nogach. Czy trampki, czy pepegi jakieś. Fakty są w każdym razie takie, że jak stałem, tak się odwróciłem i wyszedłem. Czekał mnie życiowy chrzest bojowy. Z głodu jednak nie umarłem, po dworcach nie nocowałem.

Dałem sobie radę. Przez jakiś czas pomieszkiwałem w motelu, przy wyjeździe na Katowice. Pamiętam jak dziś – ostatni pokój przy ścianie. Żona mieszkała wówczas jeszcze z rodzicami.

Był to czas, gdy kluby załatwiały zawodnikom mieszkania. Gdy Stasiek Rurarz wybudował sobie chatę, zwolniło się po nim lokum. Krótko więc byłem bezdomny, a dziś mogę chyba powiedzieć jedno – że sąd się wtedy nie pomylił, wyrażając zgodę na ślub. Rzecz działa się 45 lat temu, a ja wciąż jestem z tą samą kobietą. Wiadomo, że gdy człowiek jest sportowcem, to życie bywa burzliwe. Przebrnęliśmy jednak przez wszystkie fale Dunaju, przez różne sztormy i ryczące czterdziestki. Nie zawsze była sielanka, ale dziś normalnie sobie żyjemy. Czyli powtórzę: sąd błędu nie popełnił, za to moi rodzice trochę się pospieszyli. To naturalne, że Baśka, rok ode mnie młodsza, czuła do nich pewną niechęć. Przecież prawie w ogóle jej nie znali, a stanęli okoniem. Później jednak sobie uświadomili, że się z lekka zagalopowali.

CDN

MAREK CIEŚLAK, WOJCIECH KOERBER

Książkę można nabyć przez internet – m.in. na stronie www.empik.com, a także na www.labotiga.pl – w księgarni internetowej krakowskiego wydawnictwa SQN.