FOT. JAROSŁAW PABIJAN.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Dziś trzecia, ostatnia część pierwszego rozdziału książki Marka Cieślaka i Wojciecha Koerbera pt. „Pół wieku na czarno”.

Jak się z żoną poznaliśmy? Mieszkała blisko, w dzielnicy, którą nazywano Pelcery. Niemiec miał tam swego czasu fabrykę włókienniczą i wkoło niej wybudował bloki mieszkalne dla pracowników. Rodzice Baśki pracowali w tej właśnie fabryce, a myśmy mieli tam klubowe warsztaty. Chłopaki ciągle się zatem uganiali za dziewczynami z Pelcerów. I ja również, bo przecież życia nie oszukasz, na supełek zawiązanego nie miałem. A więc natura pociągnęła mnie w stronę Baśki i muszę powiedzieć, że wielu smaliło cholewki do mojej kobity. Nie było tak hop-siup, by znaleźć do niej klucz, tym bardziej że wielki to ja nie jestem. Wzrost mam mniej niż napoleoński, kiedyś były to 163 centymetry, a po upadku i zmiażdżeniu kręgu lędźwiowego L1 zostały 162. To żużel pozbawił mnie centymetra. Po części nadrabiałem bakami, gdy tylko zaczęły rosnąć. Trudno było wtedy o żyletki, więc przód się nieco podcinało, a boki rosły. I rośli też synowie. Tomek urodził się w 1971 roku, a Kajtek osiem lat później. Talentu i zapału do speedwaya jednak im w genach nie przekazałem. Choć kibicami są obaj. Gdy przyjeżdżałem do Częstochowy z Atlasem Wrocław i ogrywaliśmy Włókniarza, Kajtek – przyodziany w klubowe barwy – dwa dni potrafił się do mnie później nie odzywać.

FOT. ARCHIWUM MARKA SOCZYKA.

Nie jestem jedynakiem. Mam dwa lata młodszą siostrę, panią nauczycielkę i chyba też artystkę, ale to już niech ocenią fachowcy. W każdym razie Marysia, po mężu Maria Cieślak-Gurgul, maluje sobie i organizuje wernisaże, a fachowcy nawet twierdzą, że warto te wernisaże odwiedzać. Czyli dobra jest. Nie powiem jednak, żebyśmy byli wzorowym rodzeństwem. Raczej nie. Ja po prostu byłem krnąbrnym dzieckiem i nie lubiłem się podporządkowywać innym. Niezmiennie chciałem robić, co sam uważałem za stosowne, a to nie zawsze podobało się innym. Wszystko chciałem robić po swojemu. Po latach okazało się jednak, że to, co sobie w życiu zaplanowałem, przyniosło mi i spełnienie, i zadowolenie. Na żużlu jeździłem nie najgorzej lub nawet bardzo dobrze, choć trochę pechowo. Z kolei po 13-letnim epizodzie w ogrodnictwie, o czym później, zająłem się trenerką. I jako szkoleniowiec osiągnąłem jeszcze więcej niż jako zawodnik.

Trenerskie papiery zdobyłem w 1980 roku, zdając egzamin instruktorski u inżyniera Zbigniewa Flasińskiego, najpierw prezesa Sparty Wrocław, a później także przewodniczącego Głównej Komisji Sportu Żużlowego. Razem ze mną zdawał również wtedy, w Lesznie, Staszek Chomski. Dostałem piątkę z minusem, tymczasem u inżyniera Flasińskiego już trójka była czymś, na co należało sobie zapracować.

– Słuchaj, nie bardzo mi pasuje dać ci piątkę, bo co będziesz robił dalej? Dam ci z minusem, może być? – zaproponował inżynier, a ja nie mogłem się stawiać.

Dwuletnie studia trenerskie odbywałem na wrocławskiej AWF i rzeczywiście były przydatne. Najlepsi wykładowcy przekazywali nam wiedzę z zakresu teorii sportu, pedagogiki czy fizjologii, której nauczał Wacek Skarul, były trener kadry kolarzy, a później prezes Polskiego Związku Kolarskiego. Dziś spotykam go na balach mistrzów sportu. A kontakt mieliśmy dobry, bo Wacek wiedział, że lubię dać sobie w kość na rowerze. Za majstersztyk uważałem wykłady profesora Zbigniewa Naglaka, który nauczał nas między innymi układania planów treningowych. Długich, na cały rok, i krótszych, w zależności od potrzeby. Wreszcie przeżyciem były również zajęcia z anatomii w prosektorium, gdzie wpatrywaliśmy się w ciało przekrojone na pół. To były cenne doświadczenia, choć o żużlu nie słyszeliśmy ani słowa. Wszystko pozaliczałem na czwórki i piątki, lecz na egzamin do inżyniera Władysława Pietrzaka nie poszedłem. Dlaczego? Bo gdy wyjeżdżałem ścigać się do Anglii, on miał silną pozycję w Polskim Związku Motorowym. Udzielił mi wtedy lekcji, jak zawodnik z takiego porządnego kraju jak Polska powinien się zachowywać w takim kraju jak Anglia. Nie urzekła mnie ta jego wierność wobec panującego wówczas u nas systemu. Powiedziałem więc sobie, że na egzamin do niego nie pójdę, i nie poszedłem. Uprawnienia do prowadzenia zajęć miałem od inżyniera Flasińskiego, fachowca dużej klasy, i to było dla mnie najważniejsze. Flasiński z kolei był proangielski i z angielska się również nosił. Typowy dżentelmen, do tego z bogatą historią, bo przeżył łagry sowieckie. Te dwa lata jeżdżenia do Wrocławia bardzo mi się przydały. Zdobyłem wiedzę na tematy, o których wcześniej nie miałem zielonego pojęcia.

W środowisku piłkarskim mówią niekiedy prześmiewczo: „Dobry trener, tylko wyników nie ma”. Mnie, na papierze, tej pierwszej klasy trenerskiej brakuje, choć gdybym przygotował pismo z dołączoną listą medali i sukcesów, to pewnie zostałbym awansowany. Nie czuję jednak potrzeby. Najważniejsze, co człowiek robi i jakie osiąga wyniki.

Przed laty bardzo musiałem się starać, by móc jeździć na żużlu. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że tak długo przy tej dyscyplinie zostanę. W 2016 roku minęło 50 lat, odkąd zacząłem trenować jako zawodnik. Cholernie szybko ten czas zleciał, ale uważam, że życiową drogę wybrałem sobie idealnie. Gdy pytają dziś, co dał mi żużel, odpowiadam krótko i konkretnie: WSZYSTKO.

CDN

MAREK CIEŚLAK, WOJCIECH KOERBER

Książkę można nabyć przez internet – m.in. na stronie www.empik.com, a także na www.labotiga.pl – w księgarni internetowej krakowskiego wydawnictwa SQN.