Mike Tyson nie był gotowy na życie po życiu.
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Mike Tyson i Denis Rodman. Co mają wspólnego dwaj sławni reprezentanci różnych zupełnie dyscyplin? Cóż, oni jak wielu im podobnych, kiedy zarabiali ciężkie pieniądze, raczej nie zaprzątali sobie głowy myśleniem, jak skutecznie posiadane środki ulokować, by pracowały i przynosiły korzyści.

Luksus, jachty, wypasione bryki, prywatne samoloty, do tego imprezy, kasyna i było wesoło, a kasy nie brakowało, bo ta regularnie napływała. Kiedy jednak zakończyli kariery, źródełko wyschło, a przynajmniej przyschło, bardzo szybko okazało się, że do drzwi zapukali komornicy. Teraz obaj zdają się nieco odbijać od dna, metodami tyleż zaskakującymi, co w jakimś stopniu skutecznymi, ale do hulaszczego trybu życia sprzed kilku zaledwie lat jeszcze daleko. Obaj też wypłakują się w mediach, że gdyby wiedzieli, gdyby pomyśleli, że drugi raz tych błędów nie powtórzą i takie tam opowiastki dla grzecznych dzieci na dobranoc. Jestem pewien, że każdy z wymienionej dwójki, gdyby miał, jak to mówią u nas na wsi „tamte lata i dzisiejszy rozum”, dokładnie niczego by w swym życiu nie zmienił. Za bardzo rozrywkowe chłopaki. Co zaś te dwie gwiazdy mają wspólnego z żużlem?

Tu też nie brak nie tyle może hulaków, co mało zapobiegliwych riderów. Przed boomem lat 90. trudno było na speedway’u się dorobić. Chyba, że kontuzji. Lewe etaty w zakładach, kopalniach, bądź milicji wraz z przywilejami przeznaczonymi wyłącznie dla funkcjonariuszy, czy górników pozwalały troszkę pohulać, jak na tamte warunki, ale nie dawały szansy zabezpieczenia przyszłości w sposób trwały. Czasem dodatkowo wpadła nagroda rzeczowa za sukces w lidze lub turnieju, więc rycerz czarnego toru mógł się wzbogacić o nowy telewizor „Rubin”, w zestawie z gaśnicą lub skuterek „made in NRD”. Bywało wesoło, choć zwykle krótko. Po karierze katastrofa. Kaski niet, koleżków niet, panienek niet – pełna asceza i… gehenna. O szkołę niewielu się martwiło, wszak jeździli i byli idolami, więc po co komu szkoła. Braki w wykształceniu, brak ogłady, brak nawyku pracy od gwizdka do gwizdka, często alkohol, potem depresja, choć wówczas jeszcze tak nie nazywana, to istniejąca i stąd już tylko mały kroczek do dramatu.

Dzisiejszy speedway daje znacznie więcej. Więcej pieniędzy i więcej możliwości zarazem. O wykształcenie także znacznie łatwiej niż przed laty. Różnej maści prywatne szkoły, szkółki i „niby” wyższe uczelnie, wręcz proszą, by im tylko zapłacić czesne, a potem to już z górki, bo przecież kuszą ofertą, że sto procent ich uczniów i studentów uzyskuje zawód, maturę, czy wyższe wykształcenie. Jakim cudem, niech pozostanie ich tajemnicą. Widocznie dotąd nie trafili na „niekumatych”.

Czy rodzimi żużlowcy korzystają więc masowo z tych dobrodziejstw naszych czasów? Zdarza się. Mamy chlubne wyjątki. Ludzi z wykształceniem bądź inteligentnych chłopaków, którzy postanowili godzić karierę z nauką lub uzupełniać braki już po zakończeniu startów. „Protas”, „mecenas” Robert Wardzała – oni ukończyli studia. Dalej „Zengi”, Jacek Gollob, czy „Tofik”, którzy na tę drogę, ciernistą, acz wartą zachodu właśnie wkraczają. Do tego kilku, którzy uzyskali uprawnienia trenerskie, kończąc przy tym takoż studia, choć te, nazwijmy rzeczy uczciwie, do najtrudniejszych nie należały. Skoro jednak Piotr Żyła, ten od słynnego „nie mogę teraz gadać, bo mi córka kostkę z kibla zeżarła” (sic!) i to na żywo, przed kamerą TV, może być magistrem – to czemu nie. Wciąż jednak ci „chlubni” to wyjątki.

Brak wiedzy, rozeznania w świecie biznesu i finansów, tworzy pole dla wszelkiej maści hochsztaplerów i pseudodoradców. Dobrze sytuowani żużlowcy stanowią potencjalnie łatwy kąsek dla takich ludzi. Wie coś o tym, nie brnąc w szczegóły, Sebuś Ułamek, ma swe doświadczenia Tomek Gollob, a „Bajer”, czy były lider Rzeszowa Grzegorz K. zapłacili najdrożej. Taki koleżka „od finansów”, sprytnie gra na emocjach. Obiecuje cuda na kiju, pacyfikuje psychicznie zawodnika, uzależnia od siebie, po czym świat kreatywnej księgowości staje się dla żużlowego „inwestora” czytelny o tyle, że kasa znika, a tu dodatkowo i boleśnie trzeba jeszcze zabulić za cudze grzechy.

Wciąż, niestety, niewielu radzi sobie w bezwzględnym i wyrachowanym świecie biznesu jak „Cegła”, czy wspomniany „Protas” i wciąż zatem próżno, wśród byłych jeźdźców, szukać rekinów finansjery. Pierwsza setka najbogatszych Polaków według „Forbesa” nie dla żużla. Dlatego warto pomyśleć już teraz, póki los sprzyja, a przelewy leją się strumieniami, o tym, co będzie za lat kilka lub kilkanaście. Warto teraz zainwestować w przyszłość. Swoją i rodziny. Warto poczytać i „naumieć się” jak najwięcej o inwestycjach, by nie ufać bezkrytycznie mniej lub bardziej wyrafinowanym cwaniakom.

Warto także… pójść do szkoły. Tylko byśmy się dobrze rozumieli. Nie zapłacić za szkołę i kupić sobie „papierek”, ale rzeczywiście pójść i rozpocząć naukę, po prostu – dla wiedzy. Wielu spośród zawodników, gdyby zdecydowało się podjąć wyzwanie, szybko przekonałoby się, że nie taki diabeł straszny, a przy tym mieliby szansę odkryć nowe, nieznane, acz interesujące i intrygujące obszary. Moja polonistka w „Mechaniku” porównywała swego czasu obszar wiedzy i świadomej niewiedzy na przykładzie koła. Jeśli obwód to wiedza, to pole stanowi świadomą niewiedzę. Powie ktoś, więc im więcej wiesz, tym jesteś głupszy. Ot nie. Gość bez żadnej wiedzy będzie bowiem kropeczką. Bez niezbędnej porcji świadomej niewiedzy, uzna się za najmądrzejszego i zrobi krzywdę, przede wszystkim sobie. Kropeczka to nie centrum świata, to najwyżej punkt wyjścia do dalekiej i pięknej drogi, tylko ilu naszych rodzimych Tysonów i Rodmanów, zechce na nią wkroczyć, by nie powielić błędów, czy mówiąc wprost, nie powtórzyć głupoty kilku innych.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI