Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Kiedy w 1995 roku FIM zrezygnowała z jednodniowych finałów Indywidualnych Mistrzostw Świata, na rzecz cyklu turniejów wyłaniających najlepszego żużlowca globu, dyskusje były gorące. Zakrakani zostali orędownicy wprowadzenia Grand Prix obok, a nie zamiast wielkiego finału poprzedzonego cyklem eliminacji.

Nie ukrywam, że należałem i nadal należę do grona owych zakrakanych. Wciąż nikt mnie nie przekona, że seria zawodów, na podrzędnych często, bądź budowanych naprędce, jednodniowych torach, jest bardziej frapująca od sypiącego skandalami, sensacjami i pamiętnymi wydarzeniami wszelkiej maści, finału co się zowie. Spójrzmy choćby na skoki narciarskie, bo to i pora adekwatna. Tam nie ma problemu z rozgrywaniem cyklu pucharowego obok mistrzostw, będących świętem dyscypliny. Między skokami a żużlem zauważam znacznie więcej analogii, ale to już inny temat, prawda panowie Hancock i Kasai?

Co zatem sprawiło, że przy starcie Grand Prix tak skutecznie podobnych mnie zakrzyczano? Przynajmniej kilka faktów, że tak to nazwę mało autentycznych, jak się potem okazało. Przede wszystkim turnieje miały się odbywać w stolicach największych państw, również tych dotąd niezbyt znanych z żużla i żużlowców. Miało być więc światowo, z rozmachem, ekspansją na nowe kontynenty, ogromnym zainteresowaniem mediów wszelakich, promować dyscyplinę na całym globie i spowodować, że na przestrzeni kilku lat, z zaściankowej dyscypliny znanej i uprawianej przez nielicznych, stanie się speedway rozpoznawalną marką jako żywo. Mijają dwadzieścia cztery lata rządów BSI i co mamy? Listę państw, które GP już nie organizują, a spróbowały, najczęściej krótko i zrezygnowały, bądź z nich zrezygnowano. Próżno jednak szukać na tej liście Madrytu, Paryża, Berlina, Moskwy, że o Melbourne, Canberze, Sydney czy Los Angeles lub Nowym Jorku nie wspomnę. Podobnie zresztą jak na liście aktualnych organizatorów. Z telewizją też wygląda to blado. Obejrzeć zawody można, ale zwykle w płatnych kanałach z dostępem dla nielicznych. Zatem i tu porażka. Media, ogromne koncerny finansujące zabawę, otoczka wielkiego sportowego widowiska – takoż mrzonki. Jak to więc możliwe, że tak kompletnie niewiarygodny partner jak BSI, nadal zarządza cyklem, zamiast stracić umowę po kolejnych najwyżej dwóch, trzech latach „nicnierobienia”? To przeraźliwie proste. FIM jest zainteresowana cyklem, jak Eskimosi opalaniem. Ma twór, w postaci brytyjskiego pośrednika, firmy, który zabiera jej kłopot z pleców i… oto cała tajemnica. A, że BSI skwapliwie korzystając z cichego przyzwolenia, buduje wokół siatkę personalnych głównie i biznesowych powiązań, dojąc przy okazji naiwnych (w tym przede wszystkim Polaków, ostatnio aż trzy razy rocznie – niestety) – to już tylko podziwiać „operatywność” dowódców.

Jedyne, co zarządca cyklu zmienia i to dosyć regularnie, to zasady, punktację i ilość zawodów w sezonie. Czemu? Bo to najprostsze, a przy okazji daje „argumenty” w dyskusji, choćby o rzeczonym „nicnierobieniu”. Przy budowie sztucznych, jednodniowych torów zarabiają kumple, na prawach do gadżetów takoż, zawodnicy muszą oddać firmie większość powierzchni reklamowych, za patent z dmuchanymi bandami (ten akurat najmniej szkodliwy, ale też średnio pożyteczny, bo tylko w przypadku czołówki z dmuchawcem o wślizgnięciu się pod balonik i jego skutkach sporo powiedziałby nasz Jarek Hampel zapewne), skasował był Briggs junior nieco wcześniej, po czym wymóg stosowania wprowadzono powszechnie, skutecznie zniechęcając „pomysłowych Dobromirów” do dalszego główkowania nad zdrowiem i życiem zawodników. Kiedy jednak wykombinowano rozwiązania obniżające głośność, a co za tym idzie bezpieczeństwo żużlowców, to już z tłumikami „Dempol”,  trafili  Polacy na mur nie do przebicia, bo to nie byli kolesie decydentów, tych od certyfikacji. Co miała do tego BSI jako pośrednik FIM? Ja też myślę, że nic zupełnie. Trochę mi ta „działalność” przypomina refren starego przeboju Wojciecha Młynarskiego „co by tu jeszcze spieprzyć Panowie, co by tu jeszcze spieprzyć?”. Szkoda tylko, że przez tyle lat nikt w Polsce nie próbował skutecznie się postawić pazernym Anglikom, licytując się przy tym między sobą kto da więcej, za relatywnie niewiele warty produkt, a przynajmniej nie aż tyle, ile Brytyjczycy od naiwnych Polaków kasowali. Współcześnie to się szczęśliwie zmienia, jest też coraz skuteczniejsze grono polskich budowniczych torów, czy organizatorów (bardzo dobrych) cyklów innych turniejów, z pasją, pomysłami i entuzjazmem, rokującymi nadzieje na przejęcie dogorywającego Grand Prix i wstrzyknięcie weń nowego życia, zgodnie zresztą z pierwotnymi obietnicami BSI.

Fakty są dla BSI przygniatające. Oceniając w skali od zera do pięciu, sukcesy firmy są niebagatelne, a to np. efekty dotychczasowych poczynań – zero, pomysłowość – zero, skuteczność – zero, inwestycje w speedway – zero, zabiegi marketingowe – zero i tak można by długo z tymi zerami, tylko po co? Podobno nieetycznie jest kopać leżącego, zatem dorzucę dwie dziedziny w których BSI zanotowało przyrost. Pierwsza, to średnia wieku uczestników cyklu, a ponieważ o faktach się nie dyskutuje, dalsze wywody uważam za zbędne. Druga, to stan kont właścicieli firmy i podobnie jak wyżej, ten obiektywny fakt wystarczy.

Moim skromnym zdaniem, sytuacja cyklu Grand Prix dawno dojrzała do tego, by podziękować BSI za współpracę. Problem jedynie w tym, czy np. polscy kandydaci do zarządzania rozgrywkami, sprawdzeni w bojach, będą mieli na tyle determinacji, argumentów i… pieniędzy, by skruszyć kolejne mury obojętności i przysłowiowego „tumiwisizmu” FIM. Jeśli tak, to może także zatęsknią za romantycznymi, jednodniowymi finałami, oprócz, nie zaś zamiast cyklu ?

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI