Przemysław Liszka. fot. Jędrzej Zawierucha
Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Finałowy turniej o Brązowy Kask utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że nad Wisłą jak najpilniej powinny funkcjonować najwyżej dwie klasy rozgrywkowe. Dlaczego? Bo różnice w umiejętnościach, a przede wszystkim sprzęcie, były aż nadto widoczne.

Były więc w poszczególnych wyścigach skrajności. Mieliśmy walkę i solidne prędkości, ale za plecami prowadzącego, najwyżej dwóch równorzędnych rywali, toczono takoż walkę, tyle że o życie, nie punkty i miejsca. Utrzymanie na motocyklu przez cztery okrążenia, nawet w pojedynkę, ze zdecydowaną przewagą odwrotną, że tak to nazwę, nad pozostałymi, stanowiło dla dużej części uczestników nie lada wyzwanie. Gdy po starcie wjeżdżali ciasno w pierwszy łuk, a niestety zdarzało się, trup ścielił się gęsto. A wcześniej odbyły się przecież półfinały, gdzie łącznie rywalizowało 32 nieopierzonych, szczęśliwych posiadaczy certyfikatów. Czy to ich wina, że niewiele, często bardzo niewiele potrafią? Oczywiście nie. Pomijam kilka marginalnych wyjątków, które niespecjalnie rokują poprawę, ale generalnie chłopaki nie mają gdzie, kiedy i z kim się ścigać, stąd umiejętności jak te finałowe.

Z ostatecznej batalii w dorosłym żużlu przetrwa może trzech, pięciu w porywach, do tego nie wszyscy w górnej lidze. Nie jeździsz w lidze, nie ma sprzętu i na sprzęt. Możliwości pozyskania sponsora dla „pana nikt” bez dorobku, tylko iluzoryczne i kółko się zamyka. A ceny dla młokosa jak dla gwiazdy ekstralipy, więc koszty podobne w przeliczeniu na jeden motocykl. Jak tym chłopakom pomóc, bo pastwić się nie ma co, nie zasłużyli na krytykanctwo, nie mylić z konstruktywną krytyką. Powiadają na bezrybiu i rak ryba, ale z drugiej strony z niewolnika nie masz pracownika. Co począć, by ściganie zaczęło cieszyć tych najbardziej utalentowanych i przynosiło stopniowe efekty.

Na początek jakość szkolenia. Ale nie na torze, choć takoż ważne. Najpierw więc budowa motocykla. Naumienie się zależności. Kiedy mocniej, kiedy osłabić. Jak wzmacniać i jak osłabiać. Czy tylko zębatka z tyłu, czy może zębatka na wale i ta z tyłu są współzależne. Jeśli są, to jak wpływają zmiany. Dalej zależności. Sposób przenoszenia napędu, dysze, gaźnik, ciśnienie w oponie. Jak widać, jest tego sporo, a to nie koniec. W czasach, gdy do szkółek zapisywało się pół miasta, zaś na skórę i motocykl trzeba było czekać w kolejce, modląc się przy tym, by poprzednik nie zaliczył dzwona, a fura wytrzymała, obowiązywały zeszyty jak w szkole. Adept musiał odpracować swoje w warsztacie, a nad nieudolnymi próbami kombinacji czuwał majster. Klubowy wtedy majster.

Początek to było mycie i przekonywanie się, że nie warto zaczynać od silnika, bo potem i tak się upaćka podczas obmywania ramy i trzeba będzie zabiegać powtarzać. To uczyło myślenia i pokory, od pierwszych dni. Nikt także nie faworyzował tego bardziej utalentowanego. On również musiał przejść wszystkie etapy po kolei, by w klubie przekonali się, czy jest wystarczająco wytrwały. Do tego nikt nie wydziwiał, bo sprzęt był klubowy, nie prywatny. Nie było więc mowy o stawianiu warunków nim jeszcze się zaczęło i cokolwiek pokazało. Współcześnie jest inaczej. Gorzej dla młodych, bo najczęściej rodzice czuwają, by nikt małolatowi nie zrobił „krzywdy”. Jedzie więc taki niedouczony adept z aspiracjami i wymaganiami na egzamin licencyjny, zdobywa certyfikat i w debiucie na obcym torze zalicza soczysty dzwon. To oczywiście skrajny scenariusz, ale coraz częściej spotykany w praniu. Jeśli coś po drodze opuścisz, będziesz miał braki. A warto wiedzieć, co zależy od ciśnienia w oponie, jak naprężać łańcuchy i kiedy, czy startować z gazem, czy bez gazu i na jakiej nawierzchni itd. itp. Tylko kto umiałby tego wszystkiego nauczyć, a po drugie ilu adeptów chciałoby słuchać, przecież oni przyszli jeździć, a nie do szkoły. No i klubowi mechanicy jakby na wymarciu. Do tego tory. Podobne, podobnie twarde, gładkie, gdzie tu się nauczyć techniki jazdy w błotku albo na przyczepnym. Potem pogodynka nie odwoła zawodów, młody wyjeżdża na tor jak SPA i… rozczarowanie, pół biedy jeśli bez złamań i bólu. Przykre, ale w ten sposób wywołujemy u najmłodszych rodzaj wtórnego żużlowego analfabetyzmu i to w Grudziądzu podczas BK było widać.

Miśkowiak, Lampart, Liszka mimo karambolu, górowali nad resztą stawki przede wszystkim sprzętowo. U młodego, o ile ma podstawy, sprzęt jeszcze wyraźniej kreuje wynik niż u zaawansowanych kolegów. Fura jedzie, bo jest kasa, ja też jadę. Po tej trójce było jeszcze ze czterech może pięciu, już interesujących chłopaków, na czele z Karolem Żupińskim, którzy chcieli i mogli się pościgać z „ekstraligowcami”, tylko motocykle były zbyt wolne. Kwestia dopasowania, czy jakości sprzętu, nie wiem, ale wyraźnie było widać, że ta grupka jest wolniejsza. Był też jeden, obok wymienionego Przemka Liszki, który bardzo chciał, miał nawet na czym, tylko nie do końca umiał, co zapamięta z pewnością, po ustaniu boleści. W Tarnowie jednak o przyszłość mogą być spokojni. A pozostali. Robili, co mogli i co umieli. A że niewiele mogli i niewiele umieli, to już inna kwestia.

Przypomina mi się ile było śmiechu, sarkazmu i zwykłego nabijania się, gdy budowałem w Grudziądzu mały tor. Wytrzymałem te uszczypliwości, pomagał Jacek Rempała, a reszta towarzystwa, dopiero kiedy torek zaczął „chodzić”, uznała jego przydatność, urządzając najpierw zabawę, kto nie wypadnie z toru, a potem nawet treningowe ściganie pod hasłem przegrany stawia… obiad.

Turniej o Brązowy Kask pokazał wyraźnie, że z narybkiem nie jest najlepiej. Brakuje ludzi, sprzętu i umiejętności. Z nielicznymi wyjątkami. Praktykę także gdzieś trzeba zdobywać. Skoro PZMot w statucie ma zapis o wspomaganiu rozwoju sportu motorowego, to może pora zacząć wspomagać? Na początek wracając do czwórmeczów międzynarodowych, w każdym z krajów uczestników. Warto też wspomóc Nice Cup i starania Mirka Dudka. Idea przednia. Motocykle losujemy przed turniejem, a potem od nas zależy, na ile umiejętnie potrafimy dopasować i wykorzystać furę. Tylko kto z PZMot chciałby się „bawić” w taką swoistą pracę u podstaw i do tego umiał ją sensownie przeprowadzić. A może wystarczy nie przeszkadzać, a pomóc tym, którzy już to robią na miarę okrojonych możliwości, by rozwinęli skrzydła, ku chwale młodzieży, że tak trącę językiem gierkowskiej propagandy? Tak czy siak, nielicznej młodzieży koniecznie trzeba pomóc, bo nie mając startów nijak się nie rozwinie, a w lidze jeżdżą niewiele i tylko nieliczni.

PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI