Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

16:8 po czterech wyścigach. 35:25 po dziesięciu. 40:32 po dwunastu. Wygrać w którejkolwiek z pozostałych gonitw albo nawet przegrać wszystkie po 2:4 i zwycięstwo będzie w garści. Błahostka? Niby tak, ale nie dla Betard Sparty Wrocław w pojedynkach, w których na Stadion Olimpijski przybywa delegacja z Gorzowa Wielkopolskiego.

Scenariusz przytoczony we wstępie oczywiście oddaje przebieg niedzielnego meczu, który powszechnie – i nie bez racji – był nazywany kluczowym w kontekście walki o fazę play-off. Dla Moje Bermudy Stali celem minimum była obrona gargantuicznej wręcz (dwudziestopunktowej) przewagi z pierwszego starcia, a Betard Sparcie każda zdobycz punktowa pozwalała ze względnym spokojem spoglądać w kierunku strefy medalowej. W końcu przed podopiecznymi Dariusza Śledzia pozostawały dwa wyjazdy, ale do teoretycznie słabszych, zamykających tabelę PGE Ekstraligi, MrGarden GKM-u i PGG ROW-u.

Ostatecznie to Bartosz Zmarzlik z kolegami wykonali zadanie i z przytupem zamknęli fazę zasadniczą, odnosząc ósme zwycięstwo z rzędu, a Betard Sparta swój los musi zawierzyć innym drużynom i liczyć na korzystne wyniki w pojedynku grudziądzan z lublinianami oraz lublinian z zielonogórzanami. Sytuacja w tabeli, choć wciąż interesująca, nie jest jednak motywem przewodnim tego tekstu. Tego bowiem należy upatrywać w swoistym żużlowym déjà vu, czyli – nie bójmy się mocnych słów – kolejnej frajerskiej porażce żużlowców ze stolicy Dolnego Śląska z Moje Bermudy Stalą.

Nie wierzyliście❓ My jeszcze wciąż każemy się uszczypnąć❗️ Ten mecz był poniekąd odzwierciedleniem naszej sytuacji w…

Opublikowany przez Stal Gorzów Niedziela, 6 września 2020

Dlaczego kolejną? Otóż był taki mecz, 7 maja 2017 roku, kiedy to na „Nowy Olimpijski”, jak reklamowali świeżo wyremontowany stadion wrocławscy marketingowcy, przybyła delegacja, na czele której również stali Stanisław Chomski z Bartoszem Zmarzlikiem. Opromieniona dwiema wiktoriami – inauguracyjnej z KS Toruń i sensacyjnej, wyjazdowej z Unią Leszno – Sparta podejmowała równie dobrze wchodzących w sezon żużlowców z województwa lubuskiego. Delikatnym faworytem meczu wydawała się być ekipa gospodarzy. Ówczesny trener wrocławian, Rafał Dobrucki, nie mógł co prawda skorzystać z Vaclava Milika, który startował we włoskim Lonigo w eliminacjach do Speedway Grand Prix, jednak w świetle obowiązujących przepisów nie musiał wzywać odsieczy z Tucholi w postaci Szymona Woźniaka (skądinąd to właśnie ta decyzja Dobruckiego miała zaważyć na późniejszym odejściu Woźniaka do Gorzowa), a zamiast tego dać po jednym biegu Woffindenowi, Drabikowi, Janowskiemu i śp. Jędrzejakowi w ramach „zetzetki”.

Pierwsza seria nie tyle potwierdziła przedmeczowe prognozy, co wręcz zwiastowała prawdziwy pogrom. Po remisie 3:3 w pierwszym wyścigu, w kolejnych trzech wrocławianie wygrywali podwójnie i wyszli na dwunastopunktowe prowadzenie. U progu meczu imponowali zwłaszcza Jędrzejak z Drabikiem, którzy mieli okazję do dwóch startów. W czwartym wyścigu zresztą pokonali wchodzącego w seniorski etap kariery Bartosza Zmarzlika, który, co może szokować zważywszy na wynik meczu, nie wygrał w tym spotkaniu ani jednego biegu. Na domiar złego dla gości, kontuzji w trzecim wyścigu nabawił się Krzysztof Kasprzak i gorzowianie musieli odjechać mecz w okrojonym składzie.

Jak się okazało, ta luka w składzie w połączeniu z wysoką stratą pozwoliła dać Nielsowi Kristianowi Iversenowi, Bartoszowi Zmarzlikowi i Martinowi Vaculikowi po dodatkowym biegu w ramach rezerw taktycznych. Żużlowcy ze Stadionu im. Edwarda Jancarza sukcesywnie odrabiali straty, coraz lepiej dopasowując się do warunków panujących tego dnia we Wrocławiu. Mieli też odrobinę szczęścia. Wystarczy wspomnieć kontrowersyjne wykluczenie Taia Woffindena po starciu z Bartoszem Zmarzlikiem na pierwszym łuku w wyścigu siódmym czy defekt, a wręcz pożar, motocykla Maksyma Drabika na punktowanej pozycji. Ówczesny junior Betard Sparty przez dłuższą chwilę nie zdawał sobie sprawy z faktu, że w jego ramie płonie silnik i w ślimaczym tempie toczył się do parku maszyn. Dopiero po interwencji jednego z wirażowych zeskoczył z maszyny, co pozwoliło uniknąć poważnych obrażeń.

Po jedenastu wyścigach Stal zmniejszyła straty do czterech punktów (31:35), jednak już po następnym – różnica wynosiła aż dziewięć. W pierwszej odsłonie uślizg zanotował Przemysław Pawlicki, któremu nie udało się uciec z toru, a w powtórce na starcie zdefektował Rafał Karczmarz. 40:31 wydawało się kończyć emocje w tym spotkaniu, jednak wówczas zobaczyliśmy to samo, co w 13. kolejce tegorocznych zmagań PGE Ekstraligi. Przerażająca niemoc wrocławian, dwa zera Taia Woffindena, zero i jedynkę – właśnie na Brytyjczyku – Jędrzejaka i kolejne zero Lebiediewa. Jedynym żużlowcem z Wrocławia, który potrafił nawiązać rywalizację z rywalami był Maciej Janowski. Tak jak w tym sezonie, tak i trzy lata temu to właśnie wychowanek WTS-u ciągnął zespół, jednak jego piętnaście punktów z bonusem (2*,3,2,3,3,2) nie wystarczyło od uchronienia zespołu od porażki.

Ku pokrzepieniu serc kibiców klubu z Dolnego Śląska należy przypomnieć, że po powrocie na Stadion Olimpijski Betard Sparta pięciokrotnie mierzyła się ze Stalą. Poza opisanymi powyżej dwiema porażkami, wrocławianie zanotowali trzy zwycięstwa – 54:36 w fazie zasadniczej w 2018 roku, 58:32 przed rokiem i, najcenniejsze z nich wszystkich, 47:43 w półfinale PGE Ekstraligi w 2017 roku.

Niemniej – oddając niejako sprawiedliwość wrocławianom – nie można również zapominać o analogicznej z Gorzowa Wielkopolskiego w półfinałach sezonu 2017. Wtedy po jedenastu biegach to gorzowianie prowadzili i nawet jeszcze wyżej, bo 39:27, a całe spotkanie zakończyło się remisem. Taki rezultat (45:45) dał Betard Sparcie awans do wielkiego finału.

JAKUB WYSOCKI