Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

W latach swojej świetności był uznawany za jednego z najbardziej widowiskowo jeżdżących zawodników w Polsce. Ulubieniec publiczności, dziś uznawany przez wielu za żywą legendę rybnickiego klubu. Mimo że wywiadów udziela niechętnie, specjalnie dla Czytelników PoBandzie Adam Pawliczek zgodził się powspominać swoją karierę.

Ciężko Pana namówić na rozmowę… 

Takie czasy. Czy jest jeszcze o czym rozmawiać? Żużlowcem byłem. Już nim nie jestem. Rozdział zamknięty. Złapał mnie Pan jednak, to już pogadamy….

To od początku. Czemu Adam Pawliczek został żużlowcem?

Pochodzę z miejscowości Niedobczyce, jak wielu żużlowców – Szymański, Brachmański, Fros czy Antoni Skupień. Był jeszcze Heniu Bem. Na żużlu byłem pierwszy raz w 1976 roku na meczu ROW Rybnik – Unia Leszno i się w tym sporcie po prostu zakochałem. Na początku obserwowałem bardzo mocno Antka Skupienia, bo to był mój idol. Grałem w klubie w Niedobczycach jako trampkarz w piłkę nożną, ale żużel ostatecznie wygrał.  Antek trenował judo, to ja też zapisałem się na judo. Później skończyłem z judo, zrobiłem prawo jazdy i zapisałem się na żużel. Zacząłem ten sport trenować i tak to się w moim przypadku zaczęło. 

Na torze spędził Pan 30 lat… 

Dokładnie tak. W 1981 zdałem licencję w Lesznie. Zakończyłem swoje starty małym turniejem pożegnalnym w 2011 roku. 22 lata w barwach Rybnika, dwa lata w barwach Grudziądza i sześć lat w Opolu. Tak to się porozkładało w czasie. 

Czuje się Pan, patrząc z perspektywy czasu, spełniony jako zawodnik?

Czuję się spełniony w tym sensie, że skończyłem karierę całkiem całkiem, jeśli chodzi o moje zdrowie. Normalnie dzisiaj funkcjonuję. Jeśli chodzi o sukcesy sportowe, to niestety nie do końca. 

Indywidualnie nie ma Pan na swoim koncie spektakularnych sukcesów….

Dokładnie. O to właśnie chodzi. Miałem taki czas, że forma sportowa była bardzo wysoka, ale były kontuzje. Choćby rok 1997, kiedy miałem dobry ćwierćfinał i półfinał mistrzostw Polski, a w finale nie wystartowałem. Powiem panu – wtedy miałem taki sprzęt, że po odejściu z Grudziądza pożyczyłem im swoje dwa motocykle. Na tych motocyklach zawodnicy zdobyli Młodzieżowe Drużynowe Mistrzostwo Polski. Później,, za dwa tygodnie był mecz o awans do ekstraligi. Przyjechałem ponownie z tymi motocyklami. Startowali na nich Markuszewski i Ośkiewicz. Markuszewski wykręcił wtedy najlepszy czas zawodów. 

Na arenie międzynarodowej największy sukces to bodajże ćwierćfinał kontynentalny w 1994 roku w niemieckim Diedenbergen…

Zgadza się. Zająłem chyba dziewiąte miejsce i byłem zaledwie rezerwowym w półfinale w Miszkolcu. Było jak było i nie ma co do tego wracać. 

Z Rybnikiem wywalczył Pan drużynowo trzy medale mistrzostw Polski  – w 1988 srebro, w 1989 brąz i 1990 ponownie srebro…

Tak. Zgadza się. W 1990 mieliśmy największe szanse na wywalczenie złotego medalu. Były jednak pewne niedopatrzenia, jeśli chodzi o sprzęt i skończyło się dla nas srebrem. Jednak trzy lata i trzy razy pudło w DMP to całkiem fajny wynik. 

Początek lat 90. w Rybniku to wejście w klub Romana Niemyjskiego. Mało kto wie, że to niejako Pan był osobą, która przyciągnęła tego biznesmena do Rybnika…

Roman Niemyjski do klubu wszedł tak naprawdę za moją sprawą. Na początku był moim sponsorem i po prostu „łyknął” tego bakcyla. Wiedział, że w Zielonej Górze jest taki facet jak Morawski i chciał pójść tą samą drogą. Chciał po prostu mieć swój klub żużlowy.

Pamięta Pan jak Wasza znajomość z Niemyjskim się zaczęła?

Niemyjski pochodził z Elbląga. W miejscowości gdzie ja mieszkałem, sto metrów od mojego miejsca zamieszkania, był park, a w nim lokal Mimoza należący, jak się później okazało, właśnie do Niemyjskiego. To był 1991 rok. Jak na tamte czasy, to był lokal na najwyższym poziomie. Super restauracja, świetna obsługa, podświetlana podłoga. Cuda, wianki. W tamtych czasach tuż po upadku komunizmu to był hit. Niemyjski miał ten lokal, sklepy ze sprzętem RTV w Żorach, później w Elblągu. On swój biznes od tych sklepów z elektroniką zaczynał. Mało kto wie, że miał wtedy też wodoloty, które kursowały na linii Kaliningrad – Krynica Morska. Te wodoloty Niemyjskiego nazywały się też Jeanette od imienia córki. Jak się rozwiódł z żoną, to nazwał je już nazwą firmy Halex. Niemyjski też po jednym meczu w Gdańsku, w którym słabo wypadł Bohumil Brhel, pojechał do Divisova, do Jawy, wyjaśniać słabszą postawę Brhela w tym meczu, ponieważ Bohumil był wtedy fabrycznym zawodnikiem Jawy.  Skończyło się tak, że wrócił do Polski jako oficjalny przedstawiciel na nasz kraj Jawy. Był taki epizod. 

Jedni oceniają Niemyjskiego miło, inni nieco negatywnie. Pan do której grupy się zalicza?

Ja wspominam te czasy ciepło i mile. Niemyjski przejął nas w najgorszym momencie. Klub nie miał finansów i można powiedzieć, że był bankrutem. Przy Niemyjskim na pewno zaczęło się w Polsce pierwsze zawodowstwo. 

Do dzisiaj jest Pan uznawany za jednego z najbardziej widowiskowo jeżdżących zawodników….

Pewnie dla kibiców moja jazda była widowiskowa. Tak mogło być. Prawda jest taka, że oprócz Antka Skupienia moim drugim idolem był nie kto inny jak Józef Jarmuła. Za Józkiem jeździłem na jego mecze, aby oglądać go w akcji. Najczęściej do Częstochowy. Nota bene jesteśmy spod jednego znaku. Z nim związana jest fajna historia. Jeszcze jak byłem w szkółce żużlowej, to przyjechał na stadion swoim mercedesem czy citroenem, a ja na trening przyjechałem czeską jawką. Jarmuła szukał oficerek wojskowych. Ja takie miałem od Stanisława Kiljana, który kiedyś jeździł na żużlu w Rybniku. Powiedziałem Józkowi, że mam takie w domu i Józek swoim samochodem jechał pięćdziesiąt kilometrów na godzinę za moim motorowerem z Rybnika do moich Niedobczyc. Ostatecznie oficerki przymierzył, okazały się buty o numer za małe i Józek ich nie zabrał. Wracając do tematu – jak ja widziałem Józka na torze, to co on wyczyniał to było niewyobrażalne. Chciałem jako młody chłopak jeździć tak jak on. To był prawdziwy showman jakich mało. Jak on jeździł, to dziewczyny zdejmowały majtki przez głowę (śmiech – dop. red.). 

Popularność w Rybniku i okolicach kiedykolwiek Panu przeszkadzała?

Powiem szczerze. Nigdy. Popularność w wielu sprawach mi tylko w życiu  pomogła. Sporo spraw prywatnych udało mi się szybciej załatwić, ponieważ kojarzono mnie z żużlem jako zawodnika. 

Czemu odszedł Pan z Rybnika do Grudziądza?

Do Grudziądza odszedłem, ponieważ atmosfera wokół mojej osoby nie była w Rybniku ciekawa i razem z Heniem Bemem wybraliśmy się do Grudziądza. Nie żałowałem absolutnie, ponieważ był to jeden z lepszych okresów dla mnie. Poznałem tam żużel od tej strony bardzo zawodowej. Wtedy na Pomorzu żużel rozkwitał. Bydgoszcz, Toruń, Gdańsk i Grudziądz – te miasta żyły wtedy żużlem. Ja w wieku lat trzydziestu poznałem prawdziwy, zawodowy żużel. Tu nie chodzi o Grudziądz, bo ten był w drugiej lidze, ale o region. To tam byli wówczas najlepsi tunerzy, było skupisko żużla. Tam się czuło metanol w powietrzu.

Da się słyszeć głosy, że to po kolizji z Panem skończyła się kariera Waldemara Cieślewicza. Po niej już nie wrócił do swojej poprzedniej dyspozycji. Pamięta Pan ten wypadek z Cieślewiczem?

Nie pamiętam, powiem szczerze. Pamiętam jednak, że mieliśmy razem parę spięć na torze. Nie pora, aby to rozpamiętywać i wracać do przeszłości. 

Przez wiele lat silniki szykowa Panu Mirosław Dudek. Oprócz silników robiliście inne innowacje w sprzęcie żużlowym…

Tak. Mogę powiedzieć, że byłem królikiem doświadczalnym dla Mirka. Wiele lat współpracowaliśmy. Z Mirkiem jako pierwsi wprowadziliśmy przekładki aluminiowe do sprzęgieł. Przedtem były stalowe – czeskie. My z Mirkiem pomyśleliśmy i zrobiliśmy swoje. Powiem panu – jak to włożyliśmy w motocykl, to ja na starcie byłem motocykl z przodu przed rywalami. Tamte sprzęgła albo się ślizgały albo paliły. Z Mirkiem testowaliśmy wiele rzeczy metodą prób i błędów. Fajny człowiek i bardzo dobrze nam się współpracowało. 

Po zakończeniu kariery jako zawodnik był Pan również trenerem…

Miałem taki epizod w swoim życiu. Za czasów poprzednika obecnego prezesa było nawet nieźle. Trzech chłopaków za mojej „kadencji” zdało licencję. Problem był tylko taki, że było w klubie w 2012 tak biednie, że siłą rzeczy ci chłopcy zrezygnowali z kariery. To był Witek, Oleś i Witoszek. Trenowali niedługo, zdali licencję we wrześniu 2011 roku, a na wiosnę 2012 roku zrezygnowali. To były takie czasy, że w Rybniku nie było nawet środków na karetkę czy na olej. W klubie wtedy nie było nawet mechanika. Chłopcy po niecałym roku jeżdżenia zakończyli swoje kariery, a mnie coraz bardziej się bycia trenerem odechciewało. 

Najgorszy moment w Pana karierze?

To mój ostatni wypadek. Jako zawodnik Opola pojechałem do Rybnika wypróbować sprzęt. W ostatnim starcie spod taśmy jechałem z Domańskim i Pysznym. Wyciągnęło mnie, podniosło mi koło. Domański się wystraszył, puścił motocykl, który mnie dogonił i uderzył mnie w plecy. Miałem złamane dziewięć żeber, złamane udo i cztery przyrostki kręgosłupa. Siedem dni leżałem na oddziale intensywnej terapii. Po pół roku wróciłem na tor, jeździłem sobie jeszcze „solo”, ale tak naprawdę to zdarzenie zakończyło moją karierę na torze. 

A ten najlepszy moment, do którego wraca Pan pamięcią?

To były te momenty, kiedy miałem satysfakcję z dobrej jazdy. Najlepiej było jak były medale, pudło zawodów indywidualnych czy zadowolenie z dobrych meczów i wygranych mojego zespołu. 

Pamięta Pan ten słynny filmik z brudnymi goglami?

Pewnie, że tak. Wie pan, to nie były żadne żarty. Ten filmik nagrywał mój kolega z Niedobczyc. Ja wtedy naprawdę jechałem prawie po omacku. Szczęście w ogóle, że dojechałem do mety. 

Co 55-letni Adam Pawliczek porabia dzisiaj?

Prowadzę swoją firmę i jeżdżę w niej jako kierowca. Współpracuję z branżą górniczą.

Kiedy zespół z Rybnika znów będzie zdobywał medale Drużynowych Mistrzostw Polski?

Chciałbym, aby było to jak najszybciej i mam nadzieję, że dożyję jeszcze tego momentu (śmiech – dop. red.).

Z kim Pan lubił jeździć na torze, a za którym z rywali Pan nie przepadał?

Najbardziej lubiłem startować chyba z Billym Hamillem. Billy to był super gość i na torze nie myślał tylko o sobie. Bardzo lubiłem startować również z Antonim Skupieniem i oczywiście z Heniem Bemem. Z kim nie lubiłem… Tu chyba przejdę do rywali z toru. Tak naprawdę dla mnie każdy zawodnik to był rywal tej samej jakości i z każdym do walki podchodziłem jednakowo. Może faktycznie, jak pomyślę, to jakoś rywalizacja nie leżała z Waldkiem Cieślewiczem. On chyba był tym jedynym. 

W dzisiejszym żużlu by coś Pan zmienił?

Tak. Na pewno bez sensu jest to, że są trzy ligi. Moim zdaniem powinny być dwie. To byłoby lepsze dla polskiego żużla. Jest jeszcze jedna rzecz, która mi „doskwiera”. Chodzi o ten ruchomy start. Rozumiem – wykluczamy za dotknięcie taśmy. Jednak powtarzanie biegu ze względu na fakt iż ktoś miał szybszy start to bezsens. To jest, wie Pan, jak pojedynek rewolwerowców na westernie. Jeden drugiego zabił, ale powtarzamy, bo wyciągnąłeś pistolet za szybko. Dla mnie ten przepis jest chory. Ja kiedyś miałem specjalną maszynę do ćwiczenia startów, która mierzyła czas reakcji. Nad tym elementem można było pracować i go poprawiać. Dziś ktoś wystartuje szybciej, to bieg jest powtarzany. Dla mnie to chore. Przychodzi kibic na stadion po raz pierwszy i się zastanawia czemu bieg przerywają i powtarzają. 

Dziękuję za rozmowę. 

Dziękuję również. Wszystkim kibicom życzę najlepszego w nowym roku. 

One Thought on Adam Pawliczek: Niemyjski miał wodoloty
    R2R
    29 Dec 2019
     10:04pm

    Pamiętam rok 1999 i sezon-petardę w wykonaniu Pawliczka. Rybnik startował co prawda w niższej lidze, ale 90 „trójek” na 24 mecze, ponad 300 punktów i średnia 2,552/bieg to było coś, co nie zdarzało się każdemu. Na koniec tamtego sezonu jeszcze przypadł Pawliczkowi udział w sławnym wyścigu Złotego Kasku, w którym mocno potłukli się Gollob i Protasiewicz, przez co Bydgoszcz straciła wówczas pewne mistrzostwo, a sam Gollob tytuł mistrza świata – bo miałby go wtedy na bank.

Skomentuj

One Thought on Adam Pawliczek: Niemyjski miał wodoloty
    R2R
    29 Dec 2019
     10:04pm

    Pamiętam rok 1999 i sezon-petardę w wykonaniu Pawliczka. Rybnik startował co prawda w niższej lidze, ale 90 „trójek” na 24 mecze, ponad 300 punktów i średnia 2,552/bieg to było coś, co nie zdarzało się każdemu. Na koniec tamtego sezonu jeszcze przypadł Pawliczkowi udział w sławnym wyścigu Złotego Kasku, w którym mocno potłukli się Gollob i Protasiewicz, przez co Bydgoszcz straciła wówczas pewne mistrzostwo, a sam Gollob tytuł mistrza świata – bo miałby go wtedy na bank.

Skomentuj